Rozdział 1
Gdzie okiem sięgnąć ciągnęła się biel. Zamieć trwała już czwarty dzień i wszystko, bez wyjątku, pokryte było mokrym, lepkim śniegiem. Gałęzie drzew aż uginały się pod jego ciężarem, zaś krzewy, głazy i zwalone pnie niknęły zupełnie pod puchową pokrywą. Okolica wydawała się wymarła, jak gdyby zamarzł sam czas.
Drana zatrzymała się, nadstawiając uszu. Wiatr szumiał przejmująco, zagłuszając martwą ciszę Krainy Wiecznych Śniegów. Mimo to kobieta nie była w stanie pozbyć się wrażenia, że gdzieś w oddali rozległo się głuche, wilcze wycie. Tak, nie mogło być mowy o pomyłce.
Naciągnęła chustę wyżej, zasłaniając nos i policzki, poprawiła kaptur, po czym ruszyła dalej, osłaniając ręką zmrużone oczy.
Klęła w duchu, brodząc przez zaspy. Nie znosiła klimatu północy. Nie dość, że przez liczne zawieruchy widoczność była słaba, dotarcie do celu zajmowało jej dwa razy więcej czasu, a tropienie było prawie niemożliwe, to jeszcze rzucała się w oczy, jak gówno na środku gościńca. Współczuła mieszkańcom Krainy Wiecznych Śniegów, wszak tu śniegi nie topniały nigdy.
Zamarła.
1
Choć zmrożony nos nie czuł nic, a w uszach rozbrzmiewał jedynie szum wiatru, wiedziała, że tu jest. Wyczuwała go.
Dłonie skryte w skórzanych rękawicach zanurkowały pod połaciami płaszcza. Wyczuwając rękojeści, poczuła się pewniej. Usiłując nie wykonywać gwałtownych ruchów, uniosła nieco głowę, wodząc zielonymi oczyma dookoła.
Duży, czarny kształt tkwił nieruchomo niecałe dwadzieścia stóp dalej. Choć przez szalejący śnieg nie widziała najlepiej, po zarysie sylwetki podejrzewała, że osobnik był już w podeszłym wieku. Dobrze. Zimno nie wpływało najlepiej na wilkołacze stawy, kończyny bywały odmarznięte, a węch, podobnie jak jej, tracił na skuteczności. Mimo wszystko wiedziała, że nie należało lekceważyć żadnego przeciwnika. Jedną z najskuteczniejszych metod był element zaskoczenia i nawet schorowany, konający frydr, mógłby ją zabić, gdyby wykazała się brakiem ostrożności i rozwagi. Ten zaś na schorowanego nie wyglądał.
Stworzenie musiało ją dostrzec, bo ruszyło powoli w jej kierunku, brodząc przez gęsty śnieg. Zdawało się jednak w ogóle nie przejmować okropną pogodą ani zaspami, z każdą
2
chwilą nabierając rozpędu. Wkrótce pędziło już na kobietę na czworakach, rozpryskując śnieg. Wilkołak wyglądał teraz, jak legendarna ryba-ludojad, o której zdążyła się już nasłuchać w Bell.
“Wiedział, że po niego idę” – pomyślała. Skoncentrowała energię i aktywowała ochronną runę Xin, a następnie wzmacniającą – Qah. Przeszedł ją przyjemny dreszcz, gdy moc wybudziła się i rozlała po ciele, powodując mrowienie w koniuszkach palców. Źrenice zmalały jej do wielkości główki od igły, pozostawiając po sobie plac zieleni na przekrwionej gałce. Widok ten musiał być co najmniej straszny, ale kogo to obchodziło? Oprócz niej, frydra i szalejącej zamieci, nie było tu żywej duszy.
Odliczała. Bestia była coraz bliżej, drana słyszała już niemal jej głuche, rzężące sapanie. A może było to tylko złudzenie? Wytwór wyobraźni podyktowany rosnącym podnieceniem i adrenaliną?
Wilkołak naprężył mięśnie, po czym odbił się od ziemi, dając potężnego susa. Czas stanął w miejscu, gdy drana uniosła głowę, a wiatr zdarł jej brutalnie kaptur z głowy, rozwiewając czarne jak smoła włosy i ukazując znamię
3
łowcy. Gdyby nie wiedziała co robić, po ułamku sekundy stworzenie zwaliłoby ją z nóg swym ciężarem i, o ile opazurzona łapa nie pozbawiłaby jej głowy przy jednym zamachu, zaraz potem nastąpiłby równie makabryczny koniec. Na szczęście ona dobrze wiedziała, co czynić – była łowcą, tropicielem, draną z Kharrenu.
Zrzuciła z ramienia torbę i wyszarpnęła z pochwy sejmitary – równie piękne co zabójcze, niczym dwa jadowite węże, w których blasku zapisana była obietnica rychłej śmierci. Odbiła zwinnie w prawo, unikając morderczego uderzenia potężnej łapy. Potwór zanurkował w śniegu, nie napotkawszy oporu, lecz szybko otrząsnął się z zaskoczenia. Zwrócił ku niej karłowaty łeb, gdzieniegdzie naznaczony placami łysiny, a następnie wyszczerzył pożółkłe kły. W czarnych, bezdennych oczach czaiła się dzikość.
– No dalej – tchnęła łowczyni, zaciskając boleśnie palce na rękojeściach. – Chodź, szkarado.
Wilkołak nie kazał jej długo czekać. Pokonał dzielącą ich odległość, uniósł się na tylnych łapach i uderzył. Kobieta schyliła się zwinnie w uniku i, nie czekając na lepszą okazję, cięła monstrum
4
z ukosa, uderzając w piszczel. Trysnęła jucha. Stwór zaryczał wściekle, rozkopując zaspy w nieopisanej furii.
Niedobrze. Celowała w kolano, w łękotkę. Wtedy przeciwnik straciłby władzę w nodze, a przecięte żyły zapewniłyby szybką utratę sił i krwi. W obecnej sytuacji jedynie go rozwścieczyła.
Skrzywiła się, ale nie miała zamiaru płakać nad rozlaną posoką. W Akademii zawsze powtarzano, że jeśli coś się spieprzy, nie należy się mazać, tylko jak najszybciej naprawić popełniony błąd, a po wszystkim wyciągnąć z niego wnioski i naukę. O ile było jakiekolwiek "po wszystkim", nie każdy dostawał od losu drugą szansę. Drana skorzystała z rady i, nie mitrężąc, doskoczyła do wilkołaka, tnąc go pod żebra, gdy ten odwracał się właśnie ku niej.
Na krótką chwilę ogarnęła ją ciemność. Dopiero gdy wylądowała w śniegu i zamrugała kilkakrotnie, zrozumiała, co się stało. Xin działał jak należy, bo bólu nie czuła prawie wcale. Wiedziała jednak, że oberwała. Nie trudno było dostrzec postrzępiony materiał na udzie, nasiąkający czerwienią. Cholera. To wszystko przez ten pieprzony śnieg i warstwy
5
grubych ubrań. W tych zaspach i kożuchach ruszała się jak mucha w smole, nie dziwne więc, że ją drasnął.
Wstała, podnosząc z ziemi sejmitar. Drugi leżał pod stopami bestii, która uniósłszy łapę, wąchała podłużne rozcięcie, ciągnące się od pachwiny po biodro.
– Ty dziwko! – zaryczał potwór, wlepiając czarne ślepia w dziewczynę. Frydry zwykle nie były zbyt rozmowne, i nie chodziło tu wcale o ich ograniczone słownictwo czy aparat głosowy nienawykły do ludzkiej mowy. Przyczynę stanowiła dzika natura, jaka zwykle brała nad nimi górę. Zresztą wrodzona nienawiść do rodzaju ludzkiego sprawiała, że na pogaduszki zbierało im się zwykle, gdy przystawiało się ostrza do gardeł bądź wyjątkowo wkurzyło. – Czego, kurwa, chcesz?!
Nie odpowiedziała. Miast tego jej ręka skoczyła do cholewy, a kordzik błysnął i przeszył powietrze. Wilk dostrzegł pocisk i odskoczył, lecz zbyt późno. Zacharczał głucho, czego przez ponure wycie wiatru nie dane jej było usłyszeć, gdy ostrze wbiło się po samą rękojeść, przebijając tchawicę. Monstrum zatoczyło się, nie padło jednak, jak drana oczekiwała.
– No dalej – mruknęła
6
pod nosem. – Wyjmij go.
Stwór z trudem wyciągnął broń z własnego cielska, która w ogromnych łapskach wyglądała jak patyczek do szaszłyków. Posoka momentalnie zalała włochatą pierś, brudząc wydeptany wokół śnieg. Z pyska wykrzywionego w grymasie wściekłości pociekła krew. Frydr usiłował ruszyć w stronę oprawcy – dorwać go, zagryźć, rozszarpać... ale nie był w stanie. Padł na kolana, dławiąc się farbą w silnych konwulsjach.
Ścierwo zdążyło znieruchomieć zupełnie, kiedy dziewczyna skończyła wreszcie zbierać porozrzucany sprzęt. Robota jeszcze nie była skończona. Drana przylazła tu na piechotę, więc o przetransportowaniu zwłok mogła sobie co najwyżej pomarzyć. Nie było rady – musiała sprawić go tutaj.
Jednym sprawnym cięciem oddzieliła szkaradny czerep od szerokich ramion, po czym trąciła go butem, pozwalając, by odturlał się na bok. Uklękła nad ciałem i wyciągnęła z torby zestaw worków i pojemniczków. Przygotowawszy wszystko, jak należy, dobyła myśliwskiego noża. Czasy były ciężkie, a za coś żyć było trzeba.
Zęby potwora były bardzo stare i wyniszczone, a ilość ofiar, które nimi
7
rozszarpał z pewnością przedstawiała się imponująco. To dobrze, dzięki temu drana miała pewność, że są mocno nasiąknięte mrokiem, a co za tym szło – wzrastały na wartości. Miała ich łącznie czterdzieści jeden, widocznie frydr musiał jednego stracić w trakcie tułaczki. Szkoda. Oprócz tego zdobyła nie najmłodsze, ale zdrowe gałki oczne, język, serce, wątrobę, mózg oraz pazury. Po dłuższej chwili zastanowienia odcięła też pokaźnego fallusa, po czym włożyła go do pojemnika. W czasach eksperymentów z czarną magią, znajdzie kupca nawet i na wilkołaczego kutasa, a że nie śmierdziała groszem, nie zamierzała zmniejszać zysków z powodu głupich, estetycznych pobudek. Na sam koniec oprawiła ofiarę, a zdjętą skórę oczyściła śniegiem i związała w tobołek, zarzucając go następnie na plecy.
Popatrzyła z politowaniem na przesiąknięty juchą śnieg, na którym leżało rozgrzebane truchło. Ten, kto to zobaczy, z pewnością uzna, że to sprawka grasującego w okolicy wilkołaka, że dopadł jakieś nieszczęsne zwierzę i rozszarpał na strzępy. Dość zabawny wydał jej się fakt, iż to właśnie on – wielki,
8
przerażający drapieżnik, trzęsący okolicą, leżał teraz oskórowany, będąc niczym więcej niż pociętą kupą kości i mięsa.
Spakowała wszystkie komponenty do torby i, nie oglądając się za siebie, ruszyła na północ, w kierunku, z którego przybyła.
* * *
Mroźne powietrze wraz z dużymi płatami śniegu wpadły do pomieszczenia, gdy drzwi otworzyły się z protestującym jękiem zawiasów. Stragger zadrżał, otulając się szczelniej skołtunionym szlafrokiem.
Zakapturzona postać, która wtargnęła do jego izby, przywiodła mu na myśl upiornego bałwana, ożywionego plugawą magią. Na szczęście chwilę potem mężczyzna dostrzegł potężny, wilczy łeb zasadzony na hak i wiedział już, że powinien szykować pieniądze.
– A jednak panienka żyje! – powiedział szczerze uradowany, wstając z bujanego fotela. – To cud! Powiadam, to cud!
– Aż tak mi się nie śpieszy do umierania – odparła drana, gdy odrzuciła kaptur na ramiona i zdjęła wreszcie z twarzy czarną – czy może raczej – białą od topniejącego śniegu chustę.
Choć Stragger widział ją nie po raz pierwszy, nie mógł powstrzymać cichego westchnienia. Łowczyni
9
poszczycić się mogła niecodzienną urodą – twarz o jasnej cerze, okalana burzą czarnych włosów, w połączeniu ze szlachetnym profilem, nadawała jej wyglądu rzeźb z krain południa albo boginek starego świata, jakie czasem widywał na freskach i rycinach ksiąg, przywożonych przez kupców z dalekich krain. Duże, wściekle zielone oczy, podkreślone wachlarzem ciemnych rzęs, zdawały się przewiercać człowieka na wylot, a zgrabny nosek i pełne usta nadawały jej pewnego uroku i zmysłowości. Niestety całokształt niszczył szpetny tatuaż, ciągnący się od jednej kości policzkowej, przez nasadę nosa, po drugą. Tak zwane "znamiona łowców" posiadał każdy dran, a na ich temat krążyły rozmaite plotki. Jedni twierdzili, że były one dowodem ukończenia Akademii i zostania pełnoprawnym tropicielem frydrów. Inni mówili, że są to symbole ochronne, a jeszcze inni, że to zaklęcia, skrywające potężną moc. Byli też i tacy, którzy utrzymywali, że to tylko element mający robić na ludziach wrażenie. Jak wyglądała prawda, nie wiedział nikt.
– Mam coś na twarzy? – spytała, krzyżując ręce na piersi i unosząc przy tym brew.
10
– Ależ nie, nie, proszę wybaczyć, pani…
– Deidree – przerwała mu, podchodząc do dębowego stołu. Położyła zmrożony czerep na blacie, po czym wlepiła w rządcę wioski beznamiętne spojrzenie. – Wystarczy Deidree.
– Oczywiście. – Mężczyzna przybrał na usta niepewny uśmiech, a następnie ruszył ku komodzie stojącej w rogu izby. Doskonale zdawał sobie sprawę, że drana była u niego tylko z jednego powodu i wszelkie uprzejmości uchodziły, w jej mniemaniu, za zbędne.
– Spieszy się gdzieś, panienka? – Zagadnął.
– Chcę odpocząć. – Na jej twarzy malowało się znużenie. Była już u kresu wytrzymałości. Nie dość, że przez trzy dni tułała się na zupełnym mrozie, zmuszona była tropić w skandalicznych warunkach i oberwała w trakcie walki, to jeszcze los skazał ją na powolnego, wścibskiego Straggera. Nie miała nawet siły go pospieszać. I tak wiedziała, że nic by to nie dało.
– Tak, tak, to zrozumiałe – odparł, podchodząc ku niej. Dopiero teraz, gdy w cieple chaty pokrywający ją śnieg nieco stopniał, zauważył nasiąknięty czerwienią bandaż, którym owinięte miała prawe udo. – Żebym tak świtu
11
doczekał, jest panienka ranna…!
– Wypadek przy pracy. – Uśmiechnęła się wymuszenie i bez ceregieli wyjęła sakiewkę z ręki rządcy. Zważyła mieszek w dłoni.
– Równo dwieście, zgodnie z umową – pośpieszył z wyjaśnieniem mężczyzna.
Kiwnęła głową, schowała zapłatę w jednej z wolnych sakw, po czym zarzuciła kaptur. Wyszła w pośpiechu, nie żegnając się nawet.
Stragger został sam. Odwrócił się z zamiarem powrotu na bujany fotel i wzdrygnął się. Wilczy czerep leżący na stole, szczerzył się bezczelnie.
* * *
Siedziała półnaga na sienniku, rozkładając obok siebie niezbędne komponenty. Dopóki Xin działał, czuła jedynie ledwo wyczuwalne mrowienie. Od walki jednak minęło dużo czasu i runa przestała działać, pozostawiając rwący ból. Tropicielka musiała ranę dokładnie obejrzeć i oczyścić, a następnie obłożyć ziołami. Wilkołacze kły i szpony posiadały w sobie toksynę sprzyjającą rozwijaniu zakażeń – źle leczona rana groziła stałą drętwotą kończyn, a w krytycznych bądź nieleczonych przypadkach nawet śmiercią. Nie śpieszyło jej się do piachu, dlatego, gdy tylko dotarła do karczmy,
12
szepnęła słówko oberżyście i udała się do kwatery na piętrze. Nie dało się opisać słowami ulgi, jaką poczuła po zrzuceniu z siebie grubej, przepoconej kurty z owczej wełny, ciepłego swetra i spodni, które, wiedziała to już, będzie musiała po raz kolejny cerować. I tak miała je już całe połatane, w tym cudnym komplecie wyglądała, jak błazen. Całe szczęście, że zawsze nosiła czarną rewerendę, zakrywającą ją od stóp po czubek głowy. Mogła tym samym oszczędzić sobie wstydu.
– Proszę – mruknęła w odpowiedzi na nieśmiałe pukanie.
Drzwi skrzypnęły cicho, lecz drana nie raczyła nawet unieść głowy. Nie zamierzała też zakrywać nagich ud, pochłonięta bez reszty oczyszczaniem rany. Wiedziała, kim był intruz. Doskonale wyczuwała znajomą mieszankę smrodu żarcia, potu, piwska i szarego mydła. “No, no” – pomyślała, sięgając po enalsję w czarnym słoiczku – “facet używający mydła to jak baba będąca dziewicą w wieku piętnastu lat, znaczy… coś nieprawdopodobnego”.
– Pani... – zaczął syn oberżysty, jednak palec wycelowany w stolik uprzedził jego pytanie.
Młodzian bez słowa wykonał
13
polecenie, obserwując mimowolnie półnagą kobietę. Była młoda, nie dawał jej więcej, niż dwadzieścia parę lat. Miała zgrabne ciało, lecz szpeciły je liczne blizny. Nie potrafił stwierdzić czy widok ten był bardziej urzekający, czy makabryczny.
“Paskudna rana na udzie będzie następną do kolekcji” – przeszło mu przez myśl. Żałował, że nie zdjęła też muślinowej bluzeczki, jednak zarys niewielkich, krągłych piersi widocznych w słabym świetle świec, zdecydowanie go satysfakcjonował.
– Czy czegoś wam brakuje, pani?
– Nie – odparła bez zastanowienia. Po krótkiej chwili uniosła głowę. – Albo i tak, przynieś mi ciepłej wody. Chciałabym się umyć.
– Wedle życzenia.
Nim minął czas, w jakim chłop opróżnia kufel piwa, pachołek był już z powrotem, dzierżąc w dłoniach spore wiadro. Wlał do balii jego zawartość, po czym kilkukrotnie powtórzył czynność.
– Tyle wystarczy, możesz odejść. Dziękuję – powiedziała drana, gdy naczynie się wypełniło.
– Tak, pani. – Nim zniknął za drzwiami, po raz ostatni spróbował swych sił. – Nie potrzebuje pani aby pomo...?
– Nie, nie
14
potrzebuję.
Została sama. Wyjęła z niewielkiego woreczka kilka listków jaglanki, a następnie pozbyła się reszty odzienia, odrzucając je w kąt pokoju.
Westchnęła z zadowoleniem, gdy gorąca woda musnęła wrażliwą skórę. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni miała przyjemność wziąć kąpiel, a szczególnie ciepłą. Była to zdecydowanie jedna z tych rzeczy, za które oddałaby naprawdę wiele.
Roztarła ziele w dłoniach, a następnie wrzuciła je do balii. Regeneracyjne i rozgrzewające właściwości jaglanki rychło postawią ją na nogi i, szczerze powiedziawszy, nie mogła się już tego momentu doczekać. Czas mijał, a mięśnie dziewczyny rozluźniały się, zaś rana na udzie przestała wreszcie tak wściekle piec.
Deidree przymknęła powieki, delektując się chwilą relaksu. Rzadko kiedy mogła sobie pozwolić na kwaterę tej klasy, nie wspominając nawet o posiłku przyniesionym do pokoju czy kąpieli. Całym szczęściem mieszkańcy Bell wiele jej zawdzięczali, co skutkowało licznymi przywilejami – takimi jak stołowanie się w karczmie na koszt firmy czy także reperowanie oręża za półdarmo. Żałowała, że w tych okolicach bywała
15
tak rzadko, jednak los poniewierał ją bez litości i rzucał na wszystkie strony świata, a niewielka mieścina na północy była jej zwykle nie po drodze. Jeśli nie miała poważnego zlecenia w tych okolicach, mogła sobie o wszelkich wygodach jedynie pomarzyć.
Musiała zbierać siły, śniegu wciąż przybywało, a końca zimy próżno było wyglądać. Wkrótce przełęcze, pobliskie trakty i gościńce będą zupełnie nieprzejezdne. Okolica nie należała do bardzo zaludnionych, dlatego też szlaki w mgnieniu oka znikały pod warstwami puchu. Doskonale zdawała sobie sprawę, że im dłużej będzie zwlekać, tym gorzej dla niej…
Woda ostygła zupełnie, a blade ciało pokryła gęsia skórka. Jako łowca była zahartowana i częściowo odporna na zimno, jednak nieprzyjemne myśli robiły swoje.
– Czas wychodzić – szepnęła do siebie, wstając sprężyście. Nie przejmując się mokrymi śladami, jakie zostawiły po sobie bose stopy, przeszła przez pokój, po czym usiadła na sienniku. Rana na nodze swędziała nieznośnie, zaś wokół krawędzi rozcięcia pojawił się białawy nalot. Poczekała cierpliwie, aż reszta zranienia zblednie, a następnie
16
natarła je maścią z adryjskiego ziela i sproszkowanych motylich skrzydeł, mających silne właściwości regeneracyjne. Jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, nad ranem rana będzie częściowo zasklepiona za sprawą nowo wytworzonych komórek, sprowokowanych przez mieszankę użytych wcześniej specyfików. Jeśli nie... Cóż, będzie się z tym babrała przez kolejny tydzień.
Wsunęła się pod śmierdzącą wilgocią pościel i zerknęła na tańczące nieopodal płomienie świec. Nie lubiła ciemności, zdecydowanie wystarczał jej mrok, jaki ogarniał ją po zamknięciu oczu. Niewielu było ludzi, którzy widzieli i wiedzieli tyle co ona. Zło, strach i śmierć z jakimi mierzyła się na co dzień odciskały w jej umyśle piętno, rosnące z każdym kolejnym dniem niczym obrzydliwa narośl. Do tego wszystkiego dochodziła czarna magia, na jej nieszczęście, występująca w wilkołaczych arteriach. Chcąc nie chcąc, była skazana na kontakt z nią, co mogło być tragiczne w skutkach. Wiele czytała i słyszała o przypadkach, gdy łowca okazywał się zbyt słaby i ulegał tej plugawej sile. Ona sama nie należała do osób słabych ani strachliwych, lecz mimo to,
17
gdzieś głęboko wewnątrz, czuła tę obleśną, smolistą moc, czego bardzo się obawiała.
Przymknęła powieki, usiłując nie zwracać uwagi na ciemne oczy ani zęby błyskające w kątach izby, na szepty wdzierające się do uszu.
To wyobraźnia. To tylko wyobraźnia...
W pobliżu przełęczy Rigerokk szalała śnieżyca. Gdy o brzasku Deidree opuszczała Bell, śnieg prószył leniwie, zwiastując cudną podróż przez przepiękne, okryte puchem krainy, nieruchome i ciche niczym odlane z wosku. Z irytacją wspominała dziecięcą wręcz radość, którą promieniała, gdy rankiem przemierzała biały trakt. Rozmyślała nad przebiegiem trasy, zleceniami i listami gończymi, które trzymała w jukach, a biedny koń skazany na jej paplaninę, z wyrozumiałością nie komentował. Zbyt długo jednak nacieszyć się pogodą nie mogła.
Burza nadeszła znienacka. W jednej chwili zerwał się mroźny wiatr, niebo pociemniało, a chmura się oberwała, sypiąc wściekle śniegiem we wszystkie strony. Deidree zawsze miała cholernego pecha.
Zeskoczyła z wierzchowca i poklepała go pokrzepiająco po szyi. Czarny ogier, którego wołała Diabłem, zaparskał rozumnie.
18
Chwyciła lejce w rękawicę, a następnie ruszyła ku przełęczy, brodząc w śniegu z nadzieją, że znajdzie schronienie w ramionach gór i przeczeka największe zawieje.
Przedarła się, choć nie bez trudności, u podnóża, a następnie, pokonawszy głębokie zaspy, pociągnęła wierzchowca w stronę majaczącej w oddali ciemnej plamy. Jeśli przeczucie jej nie myliło i faktycznie kierowała się ku jaskini, mogło się okazać, że znalazła prawdziwe wybawienie zarówno dla siebie, jak i nieprzepadającego za zimnem Diabła.
Gdy wreszcie dotarła do wylotu jamy, odetchnęła z nieskrywaną ulgą. Wnętrze było nieduże i wąskie, lecz pozwalające bez problemu wprowadzić ogiera. Zwierzę zaparskało z niezadowoleniem, skrobnęło kopytem o bazaltowe dno, po czym cofnęło się o krok.
– Co jest? Już masz fochy? – mruknęła drana pod nosem, choć gdzieś głęboko wewnątrz poczuła ukłucie niepokoju.
Diabeł zwykle był spokojny i reagował jedynie, gdy wyczuwał niebezpieczeństwo bądź magię. Co więc sprawiło, że się zdenerwował?
Zmarszczyła brwi. Być może umysł płatał jej figle, jednak miała wrażenie, że z wnętrza góry dobiegły ją
19
ludzkie głosy.
Przywiązała lejce do jednego z sopli skalnych, po czym przedostała się na tył groty. Ku jej bezbrzeżnemu zdumieniu, za rogiem, miast ślepego zaułka, natknęła się na wąski korytarzyk, prowadzący wgłąb jaskini. Spojrzała z powątpiewaniem w czarne oczy niespokojnego zwierzęcia, by zaraz wziąć głęboki wdech i ruszyć ciasną szczeliną.
Nigdy nie zdarzały się jej ataki klaustrofobii, niejednokrotnie zmuszona była przemykać przez kanały czy wyłomy. Mimo to, przeciskając się między skałami, czuła olbrzymi dyskomfort. Ciężka wilgoć wisiała w powietrzu, sprawiając, że oddychało się jej coraz trudniej, a dziwaczne dźwięki, które słyszała, nie pomagały. Wręcz przeciwnie – rosnący niepokój przyprawiał ją o szybsze bicie serca i coraz większe wątpliwości. Kto wie, co czekać ją mogło po drugiej stronie?
Przełknęła ślinę, gdy za zakrętem na samym końcu przesmyku ujrzała jaśniejący blask płomieni. Głosy mężczyzn stały się już wyraźne, mogła nawet rozróżnić poszczególne słowa, klecąc je w całość. Nim dotarła do wylotu, dowiedziała się, że spożywana konina jest sucha i żylasta, na
20
zewnątrz powoli zapada zmrok, a jeden z biesiadników z chęcią by sobie pochędożył. Przewróciła ironicznie oczami. No tak, czego niby się spodziewała? Facet zawsze pozostanie facetem.
Ostatecznie drana nie zdobyła żadnej przydatnej informacji, która mogłaby naprowadzić ją na pochodzenie podejrzanej szajki, jej zamiary bądź cel podróży.
Wyjrzała zza skały. Jaskinia była znacznie większa od tej, w której zostawiła Diabła. Szeroka na kilkanaście stóp, mogła pomieścić sporych rozmiarów okręt razem z masztem, gdyż sklepienie znajdowało się naprawdę wysoko. Deidree w ostatniej chwili powstrzymała się przed gwizdnięciem.
Na skałach i głazach schły derki, kapoty i kurty, a zaraz obok piętrzyły się sterty juków, od których na czas postoju odciążono zmęczone wierzchowce.
Podążyła wzrokiem ku obozującym. Łącznie naliczyła ich siedmiu, choć ostatni leżał na uboczu, przywiązany do grubego stalagnatu. Od razu przykuł uwagę kobiety, jako że wyglądał dość nietypowo – płaszcz z czarnego, śliskiego materiału znaczyły jaskrawo-zielone, obce jej symbole. Smolisty kaftan zdobiły liczne klamry i łańcuszki, na szyi
21
jeńca zaś połyskiwał srebrny wisior w kształcie węża zwiniętego w literę "S". Długie, zaskakująco zadbane włosy wyróżniały się niespotykaną barwą purpury. Nigdy wcześniej nie widziała podobnego człowieka. Wydawał się zupełnie obcy, jak gdyby pochodził nie z tego świata.
Drgnęła, gdy powieki podkreślone ciemnym cieniem rozwarły się nagle, a żółte oczy o pionowych źrenicach przeszyły ją, niby oszczepem. Trwała tak, nieruchoma i oniemiała, nie będąc w stanie zaczerpnąć głębszego oddechu. Jeniec więził ją spojrzeniem, owijał niewidzialnym łańcuchem coraz bardziej i bardziej, aż niemalże poczuła jego ciężar. Wąskie, jaszczurcze wargi rozjechały się w lekkim uśmiechu.
– Czego się szczerzysz? – Mężczyzna o posturze waligóry odszedł od ogniska i trącił więźnia butem. – Gdy dotrzemy na miejsce nie będzie ci do śmiechu, ahayski śmieciu!
Jeniec uniósł gadzie oczy na brodatą kupę mięcha, wykrzywił lekceważąco wargi. W drobnym uzębieniu błysnęły kły.
– Zaraz stracisz humor, żmijo! – warknął brodacz, po czym z rozmachem kopnął skrępowanego w brzuch. Ten padł na ziemię i
22
zwinął się w kłębek, kaszląc przejmująco.
– Rog, zostaw go! – krzyknął czarnowłosy mąż o typowo zbójeckim wąsie i głosie dźwięcznym jak u camorskiego licytatora, oglądając się na nerwowego kompana. – Wszyscy wiemy, że nietrudno wyprowadzić cię z równowagi, a mnie samego ten ulizany chuj drażni samą gębą tylko, ale potrzebny jest nam żywy. I, w miarę możliwości, jak najmniej uszkodzony.
– Aj, wiem, kurwa – westchnął ten nazwany Rogiem, kręcąc głową. – Ale czasem mam ochotę ukręcić mu łeb przy samej dupie i...
– Wiemy! – zakrzyknęli tamci chórem.
– Gdyby to ode mnie zależało, świtu by drań nie doczekał...
– Wracaj tutaj lepiej. – Wąsacz poklepał puste miejsce obok siebie. – Chodź, zanim nabroisz.
– Mogę chociaż na niego naszczać? Żeby ulżyć pęcherzowi i sercu zarazem?
– Niby możesz – Zbójecki Wąs podrapał się po głowie – ale więcej z tego problemów będzie, niż pożytku. Przez resztę drogi będzie śmierdział szczochami, co niezbyt mi się widzi.
– Ano – poparł go któryś. – Dobrze Dart prawi. I tak wystarczy, że wszyscy walicie jak stare capy!
Pozostali zanieśli
23
się rechotem. Nawet wielkiemu Rogowi przeszła złość; parsknął, minął więźnia i wysikał się na pokaźny stalagmit. Podskoczył trzy razy, podciągnął spodnie i wrócił do kompanów.
– Paskudna nam się trafiła pogoda.
– Jaka tam pogoda, tu zawsze śnieg i zawieja. Taka trasa marna i tyle.
– Prawda, prawda. – Wąsacz nazwany Dartem pokiwał twierdząco głową. – Byłem tu już kiedyś, dawno dosyć, ale śniegu, dajcie wiary, było nawet więcej, niż teraz. Nie znalazł się dzień, żeby nie piździła śnieżyca. Teraz nawałnice co kilka dni są, więc nie powinniście narzekać. W jakieś trzy dni dotrzemy do granicy tego lodowego odludzia. Pojedziemy na zachód, aż do Kayn. Uzupełnimy zapasy, prześpimy się choć jedną nockę na porządnym sienniku, zjemy ludzki posiłek i ruszymy w dalszą drogę.
– Ale tak od razu? Co nas kilka dni zbawi? Trza wypocząć po podróży!
– I zabawić by się można – dodał najmłodszy o jasnych włosach, związanych w koński ogon. – Na panienki pójść, zaradzić na męską dolę.
– A potem do karczmy na popijawę! – zawtórował inny.
– Kilka mord przy okazji obić... – Rozmarzył się
24
Rog.
– Nie, nie zabawimy w Kayn dłużej, niż to konieczne. – Dart obejrzał się przez ramię, wlepiając ciemne oczy w drzemiącego jeńca.
– Bo co?
– Bo naszym priorytetem jest dowieść Ahayczyka do klienta. Każdy dzień to nowe ryzyko, ryzyko, że ten chytry wąż wyślizgnie nam się z rąk. Nie lekceważcie go, w każdym momencie może nas zaskoczyć. To czarownik, nie zapominajcie o tym.
– Toć związany jest tą pieprzoną magiczną liną, za którą tyleśmy zapłacili. Tymi swoimi czarami nie podetrze se nosa, choćby się zesrał.
Pozostali ryknęli śmiechem.
– Najprawdopodobniej jego koleżkowie podążają już naszym śladem. Miejcie na uwadze, że to nie byle chłystek amator, a członek nielicznej, a potężnej sekty bawiącej się magią. Czarnoksięstwo jest zakazane pod karą stosu, łamania kołem czy rozrywania końmi w całym Irdenie i nie bez przyczyny, moi panowie. Nie wiem, czegoście się o ciemnej energii nasłuchali, jednak wiedzcie, że jest to największe plugastwo, jakie istnieje na tym świecie. Spójrzcie na niego, na tą marną, nadtrawioną zepsuciem kreaturę. Ten kolor włosów, gadzie oczy, kły, kolor skóry i wiele
25
innych jest zasługą obcowania z tą obrzydliwą, nieokiełznaną siłą. Wątpię tedy, by pozostawili swojego na pastwę losu, tym bardziej, że kryją się niczym lisy w norach i swoich sekretów strzegą, jak nie wiem co. Sami zresztą wiecie, bo tego śmiecia tropili żeśmy chyba z trzy miesiące.
Reszta kompanii milczała z ponurymi twarzami. Wiedzieli, że Dart miał rację, zdawali sobie też doskonale sprawę, jakie niebezpieczeństwo stanowiła magia. Przemiana fizyczna pod postacią mutacji to tylko jeden z efektów korzystania z nadprzyrodzonej mocy, pozostawała jeszcze kwestia zmian wewnętrznych, nie tylko krwi i narządów, ale przede wszystkim – umysłu. Mroczna siła, raz złapawszy kontakt z człowiekiem, nie opuszczała go już nigdy – swymi lepkimi mackami owijała ofiary, przejmując nad nimi kontrolę, by wreszcie stworzyć z nich bezmyślne bestie, których jedynym celem było mordowanie. Bo im więcej bólu i śmierci, tym energia stawała się silniejsza.
Deidree odwróciła się, chcąc odejść. Wsparła się o jedną ze ścian, a fragment skały raptem osunął się, z chrzęstem rozsypując po ziemi. Echo poniosło szmer do jaskini.
– Kto
26
tam jest?!
– Pokaż się, jeśli ci życie miłe!
– Albo ci pomożemy!
Deidree zacisnęła zęby, przeklinając w duchu własną głupotę. Straciła czujność, była nieostrożna – zachowała się jak amatorka. A teraz przyjdzie jej za to zapłacić.
– Słyszysz? Wyłaź, kimkolwiek jesteś!
Kobieta, upewniwszy się, że sejmitary leżą w pochwach jak należy, wyszła z ukrycia. Przez krótką chwilę w jaskini, nie licząc trzaskania ognia, panowała cisza.
– No, no, no! – zaśmiał się ten zwany Rogiem. – Kogo my tu mamy? Samo co gadalim o chędożeniu, a tu nam z nieba baba spadła!
– Zamknij się, Rog – warknął Dart, podkręcając czarnego wąsa. – Za grosz w tobie wyczucia. Będziem w Kayn, to sobie poużywasz. A tobie, pani, nic nie grozi, o ile nasza pogawędka przebiegnie pomyślnie – zapewnił. – Podejdźcie bliżej, chcę się przyjrzeć, kto zakradł się i z ukrycia przysłuchiwał naszej rozmowie.
Deidree, nie widząc innego wyjścia, zbliżyła się do obozujących, wchodząc w krąg światła. Po twarzach zebranych przebiegło zwątpienie, gdy dostrzegli symbol Kharrenu na jej twarzy.
– Dran – szepnął
27
któryś, a pozostali popatrzyli po sobie.
Kobieta wyczuwała ich wahanie; ciężki, odzywający się gdzieś w dole pleców niepokój.
– To łowca – potwierdził Dart, przerywając wreszcie ciszę. Powiódł spojrzeniem po towarzyszach. Zdawał się być jedynym, który zachował zimną krew. – Łowca, jako i my. Tylko, że my sobie panami, a dranowie Kharrenowi posłuszni.
– I z czarami nie obcujem – dodał Rog, krzywiąc się z obrzydzeniem.
– I nie chowamy się pod kapturami.
– Nie stosujem plugawych sztuczek.
– I nie na frydry polujecie, a na ludzi – rzuciła spode łba. – Całą zgrają. Bo przecież jeden człowiek dla pięciu chłopa to łatwy łup, co?
– Waż słowa, łowco, bo ktoś może zechcieć wepchnąć ci je z powrotem do gardła – zawarczał pozbawiony oka łapacz, unosząc w jej kierunku nóż, którym wydłubywał sobie brud spod paznokci.
– Po co te nerwy? – rzekł Dart, unosząc ręce w pojednawczym geście. – Na zewnątrz ziąb i zawierucha, a na płaszczu naszego gościa widać jeszcze resztki śniegu. Tedy niedawno co z dworu musiał wrócić. Nie będziemy chyba się w najlepsze wygrzewać, nie zaprosiwszy bliżej
28
pani łowczyni, dobrze mówię?
Dwóch zamruczało coś pod nosem, Rog machnął ręką. Ten od noża nie odezwał się, jednak nikt nie wrócił na to uwagi.
– Dzięki, ale twoi kompani nie wyglądają na zadowolonych. Wrócę, skąd przyszłam, i...
– Widzę, że się nie zrozumieliśmy – przerwał jej wąsacz. – To nie było zaproszenie, które można odrzucić.
Deidree zmrużyła oczy. Ręce odruchowo zacisnęły jej się rękojeściach, co nie uszło uwadze herszta łapaczy.
– Spokojnie, nie chcemy rozlewu krwi.
– Ale jeśli spróbuję odejść, poleje się mimo wszystko. – Stwierdziła, nie zapytała.
– Po co to całe gdybanie? Tak się składa, że łowcom nie ufam i wolę się nie frasować, że w którymś momencie wychyniesz z cienia, żeby nas posiekać. Wolę cię mieć na oku.
Drana nie drgnęła.
– Zasiądź z nami – powtórzył, uśmiechając się zagadkowo. – Nigdy nie mieliśmy okazji pogawędzić z dranem. Wydajesz się być mniej sztywna niż reszta twoich konfratrów, uczyń nam zatem ten zaszczyt.
Deidree zawahała się. W tej sytuacji nie miała większego wyboru – mogła zaatakować, narażając się na pewne
29
niebezpieczeństwo, bądź spełnić prośbę nieznajomego i dosiąść się do ognia, w nadziei, że intencje nieznajomego były szczere. W końcu mogła być to pułapka. Co jeśli chcieli tylko uśpić jej czujność? Zdobyć lepszą sposobność do ataku?
Mimo wszystko postanowiła podjąć ryzyko i zbliżyła się. Usiadła przy wąsaczu, choć ręce trzymała blisko rękojeści, a jej mięśnie pozostawały napięte, gotowe każdym momencie do zerwania się na nogi i przystąpienia do kontrataku.
– Cieszy mnie twoja decyzja. Jestem Dart Muiss, a to moi chłopcy; Rog, Slakke, Warven i Jednooki Yre. Jak już wiesz, jesteśmy łowcami głów.
– Deidree, drana z Kharrenu.
Wodziła oczami dookoła niczym przyparte do muru zwierzę. Spojrzenia mężczyzn ciążyły na niej bardziej niż niepokój, odzywający się gdzieś w żołądku. Nigdy nie lubiła tłoku, a komunikatywność, jak chyba u każdego drana, nie była jej mocną stroną.
– Dokąd cię niosą wichry północy? – Przerwał ciszę Dart.
– Do Q-brie.
– A czegóż tam szukasz, jeśli można spytać?
– Nie można.
Herszt zdawał się nie przejmować opryskliwością kobiety, choć pozostali
30
łypali na niego z wyraźnyn niepokojem.
– Źle zaczęliśmy naszą znajomość – stwierdził wreszcie. – Najpierw groźby, potem przesłuchanie. Nie miej mi tego za złe, z natury jestem raczej ostrożny. Jestem ci coś winny. W zadośćuczynieniu i na znak przyjaźni zapytaj, o co tylko chcesz.
Drana popatrzyła na niego, miarkując ile z tego, co usłyszała, było prawdą. O dziwo wszystko wskazywało, że rozmówca miał czyste intencje.
– Wasz jeniec, co to za jeden?
Człowiek-wąż zdawał się drzemać. Mimo to Deidree miała nieodparte wrażenie, że mag tylko udawał i przez cały czas przysłuchiwał się rozmowie.
– To ścierwo? To Ahayczyk.
– Ahayczyk? – Uniosła w zdziwieniu brwi. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z podobnym wybrykiem natury, co bardzo ją z zaskoczyło, bo w Akademii, w Kharrenie, nigdy nie napomknięto o podobnych istotach. A skoro o nich nie nauczano, znaczyło to, że nie powinny były istnieć.
– Też nie wiedzieliśmy, że takie plugastwo pełza po ziemi. Dopóki nie dostaliśmy tego zlecenia. – Dart wziął do ręki suszoną kiełbasę. Rozerwał ją i drugą połówkę wręczył kobiecie. – Ahaya to gniazdo
31
tych szczurów. Nie wiadomo dokładnie, gdzie się znajduje, ale istnieją podejrzenia, że gdzieś za Wielką Tonią.
– W jaki sposób mieliby pokonać ocean? – Deidree ugryzła kiełbasę, zamyśliła się. – Przecież on nie ma końca...
– Skąd pewność? – mruknął Jednooki Yre, wciąż bawiąc się nożem.
– Ci, co próbowali obalić tę teorię, nigdy nie wrócili – odezwał się Warven. – Musieli zapewne pobłądzić. Albo dryfowali tak długo, w nadziei, że dopłyną do nowej ziemi, że umarli z braku jedzenia lub ze starości...
– A może po prostu dopłynęli, ale było im tam tak dobrze, że nawet nie raczyli wrócić – rozmarzył się najmłodszy z łapaczy, chłopak o jasnych włosach związanych w koński ogon.
– Albo dopłynęli do Ahayi i zabili ich Ahayczycy. – Głos Roga przypominał powarkiwanie frydra.
– Ile głów, tyle teorii. – Dart poprawił nogą jedno z dogasających polan, wsunął je w żar. – Gdybać sobie możem i do usranej śmierci, a prawda jest taka, że jeśli kto chce się przekonać, jak to z tym oceanem jest, musi sam załadować tyłek na pokład i sprawdzić. A fakty są takie, że na kontynencie
32
nigdzie nie odnaleziono ani Ahayczyków, ani śladów ich bytowania, także w Irdenie Ahayi nie ma na pewno.
– Co więc z tym, który właśnie próbuje zabić mnie wzrokiem? – spytała.
Wszyscy odwrócili się w stronę jeńca. Ten nie przejął się nagłym zainteresowaniem, wręcz przeciwnie – wzmożona atencja ucieszyła go, bo jaszczurcze wargi rozchyliły się w gadzim uśmiechu.
– Czego cieszysz mordę? – Rog wstał i już chciał ruszyć ku więźniowi, lecz zaniechał zamiarów pod spojrzeniem Darta. Zaburczał coś gniewnie i klapnął z powrotem na swoje miejsce.
– Ten tutaj, o ile to, co mi powiedziano, jest prawdą, przedostał się do Irdenu za pomocą magii. To miało jakąś taką nazwę, czekaj, jak to szło? Telartacja? Teploryzacja?
– Teleportacja. – Drana pokiwała głową na znak, że się domyślała.
– Właśnie.
– I ten, kto dał wam tę robotę, powiedział, że Ahaya jest za Wielką Tonią?
Łowcy popatrzyli po sobie, ale żaden się nie odezwał. Każdy wlepił wzrok w sobie tylko znany punkt, bez reszty oddając się obserwacji ognia, skał, paznokci czy czubków własnych butów. Tylko Dart nie spuścił z kobiety
33
oczu.
– Nie powiedział – rzekł wreszcie, choć dobrą chwilę zajęło mu podjęcie decyzji czy wybrać wersję prawdziwą, czy zmyśloną. – Rzucił nam tylko strzępy informacji i myślał, że, jak kundle, złapiemy trop i na "za chwilę" poszukiwany się odnajdzie. Wyciągnąłem od niego jeszcze kilka rzeczy, a Slakke zakradł się w tym czasie do komnaty Pana Ważnego i poszperał w dokumentach.
– Jestem pod wrażeniem – mruknęła, przenosząc spojrzenie na najmłodszego łowcę. – Nie spodziewałam się, że rębajły waszego pokroju nie są analfabetami.
Dart zaśmiał się, o dziwo, szczerze.
– Bezpośrednia jesteś.
– Mistrzowie mnie za to nie cierpieli. – Uśmiechnęła się lekko.
– Wierzę. A czytać potrafię ja. Nie zawsze parałem się, jak to nazwałaś, rąbaniem. Życie jest nieprzewidywalne i niesprawiedliwie, lubi robić niespodzianki w postaci kopniaka w rzyć, kiedy człowiek się tego nie spodziewa. No, ale powracając do tematu; ja nauczyłem czytać Warvena, a Warven Slakke. Yre też nie wywodzi się z rynsztoka, toteż jedynym, który nie czyta jest Rog. Jest za tępy, za to walczy za dziesięciu i to się
34
liczy.
Rog wypiął dumnie pierś, rad z komplementu. Deidree zaśmiała się z cicha.
– Wesoła z was kompania.
– Pewno, że wesoła. Życie jest krótkie, trzeba z niego korzystać ile się da.
Jenooki Yre wstał. Minął więźnia i podszedł do koni. Dał każdemu po jabłku, gładząc przy tym smukłe szyje. Łapacz przemawiał do nich cicho i, choć Deidree widziała ruch jego warg, nie mogła rozróżnić słów.
– Woli zwierzęta niż ludzi – mruknął Dart, złowiwszy jej spojrzenie. – Odludek i dziwak, ale wierny jest, ufam mu. I tropiciel z niego niezły.
– Podróżowanie w kompanii musi być przyjemne – rzekła, bardziej do siebie niż do mężczyzny.
– To czemu, wy, dranowie, nie podróżujecie w grupach? Nie byłoby wam łatwiej?
– Jesteśmy szkoleni do funkcjonowania osobno. Choćby i nas dziesiątka była, zapłata za zlecenie nie wzrośnie. To nieopłacalne. Poza tym, nie wytrzymalibyśmy ze sobą. To dziwne, ale na dłuższą metę łowcy nie potrafią współpracować. Każdy ma inne metody, przyzwyczajenia, taktykę. To razi, przeszkadza i rozprasza. Zresztą, jest nas za mało. Irden jest wielki, a łowców
35
garstka zaledwie.
– Dziwni jesteście. No, ale sprawy dranów są ponad takim rębajłą jak ja – parsknął, uśmiechając się spod wąsa. Spojrzał na kobietę. W jego oczach widniała życzliwość. – Jedź z nami, Deidree. Nie ufam obcym, a do dranów raczej się nie zbliżam, ale... ty wydajesz w porządku. Północ nie jest bezpieczna dla samotnych wędrowców, poza tym w kupie będzie raźniej.
Deidree wbiła wzrok w trzaskające płomienie. Dart miał rację – przeprawa przez bezkresy śnieżnych zasp nie należała do najłatwiejszych. O ile dobrze kalkulowała, najbliższa osada znajdowała się dwa dni drogi stąd, a zapasy miała niewielkie. Łapacze tymczasem mieli jedzenie, derki i gorzałkę. Skorzystanie z propozycji, choć wbrew jej naturze, wydawało się mądrym posunięciem. Pod warunkiem, że nie była to pułapka.
– Sama nie wiem...
– Jedziesz na południe jako i my. Wspomniałaś o Q-brie. Nieco sprzeczny to kierunek do naszego, ale do Rannen jedna wiedzie nam droga. Tedy jedź tam z nami.
Deidree wychyliła resztkę zawartości kubka, uniosła go.
– Do Rannen zatem.
Wyruszyli następnego dnia, o świcie. Po nocnej burzy
36
śnieżnej wszystko uspokoiło się i ucichło, przez co perspektywa podróży zapowiadała się całkiem przyjemnie. Łapacze akurat kończyli szykować się do drogi, gdy Deidree wróciła z drugiej jaskini, prowadząc Diabła za uzdę i wkrótce sunęli już stępa, brodząc przez zaspy.
– Powiedz, Deidree, jak to jest – spytał Dart po jakimś czasie, gdy przełęcz zniknęła zupełnie za ich plecami. – Jak to jest, u licha, że magia niedozwolona, a dranowie sobie czarują wedle woli?
Deidree otuliła się ciaśniej płaszczem, zerknęła na łapacza z ukosa.
– Nie posługujemy się magią.
– Nie no, bez żartów, nawet głupi wie, że...
– Łowcy nie są magami – powtórzyła twardo. – Nie wolno mi zdradzać szczegółów, ale zapewniam cię, że jedyna magia, z jaką mamy do czynienia, to ta w wilkołaczych arteriach.
– A to ci dopiero... Gdyby to ktoś inny mi powiedział, wyśmiałbym go i nie uwierzył, ale że sam przedstawiciel Kharrenu mi to rzekł, nic mi tedy nie zostaje, jak tylko dać wiarę.
Dart obejrzał się przez ramię. Reszta kompanii sunęła w kolumnie względnie cicho i spokojnie – Warven i Slakke gawędzili na przedzie,
37
gestykulując żywiołowo. Rog jechał za nimi, pochłonięty ostrzeniem miecza i mruczał coś do niego, jak gdyby ten słuchał. Pochód zamykał Jednooki Yre, jadąc obok związanego Ahayczyka, przerzuconego przez grzbiet luzaka.
Wkrótce potem warstwy śniegu zmalały, umożliwiając wędrowcom przejście w kłus. W atmosferze nad wyraz wesołej, za sprawą krzywiącego się z bólu i podskakującego bezwładnie więźnia, dotarli w okolice, zwaną przez miejscowych Przedsionkiem Zmarzliny.
Noc spędzili w ruinach niegdysiejszego fortu, trzymając warty na zmianę. Podróż wznowili następnego dnia, o brzasku, i wkrótce dotarli na miejsce.
– No, chłopcy – rzucił Dart przez ramię. – Rannen na horyzoncie.
Rannen było ostatnią i zarazem największą wsią na północnych ziemiach. To tu najczęściej zatrzymywali się przejezdni – jako że wioska znajdowała się najbliżej Rozstajów, była najlepiej zaopatrzona. Rannen słynęło również z usług transportowych – za odpowiednią opłatą przewożono saniami ludzi i towary w pobliskie okolice, co rychło stało się podstawą ranneńskiej gospodarki.
– Nie wydaje się wam, że tam jakiś taki ruch
38
jakby? – spytał Slakke, podjeżdżając na początek kolumny.
– Tam zawsze ruch – zawołał za nim Warven, machnąwszy ręką.
– Slakke ma rację. – Na twarzy Darta zamajaczył niepokój. Przywódca łapaczy przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy. – Tam faktycznie coś za bardzo się kotłuje.
– Czekajcie – tchnęła Deidree, unosząc rękę, by reszta ucichła. – Walka.
– Co? Jaka walka? Gdzie?! – ożywił się Rog, rozglądając dookoła. – Też chcę!
– Jesteś pewna? – spytał wąsacz i w tym niemal momencie echo przyniosło równiną rozdzierający, kobiecy wrzask.
– Cholera! Warven, Slakke, Rog, jedziecie ze mną, Yre, dołączysz do nas. Miej tego węża na oku. Deidree, ty... – urwał, bo Deidree, która jeszcze przed sekundą stała z łapaczem strzemię w strzemię, już pędziła na swym czarnym jak smoła, ogierze, przywarłszy do końskiego grzbietu. Spod kopyt odpryskiwał śnieg i odłamki lodu.
– Za nią, dalej! – ryknął Dart i cała czwórka poszła w galop.
Im byli bliżej, tym wyraźniej słyszeli krzyki, zawodzenie i wołanie o pomoc. Gdzieś ponad strzechami wzbił się dym.
Drana wpadła między
39
chałupy w pełnym pędzie. Najeźdźcy byli wszędzie. Bandyci z gór, Deidree poznała ich po burych płaszczach, biegali we wszystkie strony niby mrówki, zarzynając uciekających mieszkańców. W tym samym czasie część zbirów wywlekała z chat kobiety i dzieci. Malców związywano i spędzano w ciasną grupkę, by zapewne sprzedać potem na targach niewolników. Niewiasty zaś zawlekano pod studnię i, zdarłszy z nich odzienie, gwałcono na oczach płaczących dzieci i konających mężów.
– Gasić pożar!
– Pożar!
– Uciekać komu życie miłe!
– Ratunku! Pomóżcie! Ludzie!
– Litości! Lito-argh!
– Lyne?! Gdzie jesteś, córeczko?!
– Pomocy!
Deidree zacisnęła zęby. W Kharrenie od zawsze wpajano jej, że zło i dobro nie istnieje, że wszystko w zależności od sytuacji może być względnie złe i dobre. Deidree wierzyła w to dopóki nie skończyła Akademii i nie opuściła wyspy, dopóki po raz pierwszy jej stopa nie stanęła w Irdenie – ostatnim bastionie ludzkości. Teoria mistrzów brzmiała mądrze i logicznie, lecz do czasu, bo w momentach takich ja te, gdy widziała cały ten ogrom przemocy i cierpienia, była pewna, że to co
40
ma przed sobą, to właśnie zło.
Zeskoczyła z wierzchowca, zwinna niby kotka, i z sykiem kling dobyła broni. W ostrzach sejmitarów odbił się blask pożaru.
Cięła draba przebiegającego obok i kolejnego, pochłoniętego gonitwą za jasnowłosą dziewką. Kilku z zabawiających się przy studni odwróciło głowy. Po twarzach niektórych przemknęło chwilowe zaskoczenie, pozostali jednak wrócili do zabawy, przytrzymując ofiary za ręce i nogi tak, by reszta mogła bez przeszkód rżnąć zawodzące kobiety.
Pięciu ruszyło w jej stronę. Jeden dopiero co podciągał spodnie.
"Ciebie zabiję, jako pierwszego", pomyślała i natychmiast przeszła w bieg, aktywując Ire, runę przyśpieszenia. Starcie trwało kilka uderzeń serca.
Deidree z łatwością wywinęła się spod trzech nadlatujących kling obrotem, rozstawiając przy tym szeroko ręce – ostrza, na podobieństwo skrzydeł wiatraka, zatoczyły krąg, rozpruwając bandytom brzuchy. Krew bryznęła na śnieg, a chwilę potem na czerwony puch wypadły parujące wnętrzności.
Nim ci padli na ziemię, drana przyskoczyła do czwartego – silnym uderzeniem miecza wybiła przeciwnikowi broń, drugim
41
ostrzem odcięła mu dłoń. Z kikuta, niby z fontanny, siknęła krew. Rzezimieszek zawył, jak zwierzę, lecz łowczyni urwała jego krzyk, szybkim cięciem odcinając łeb.
Ostatni z atakujących, który przez cały ten czas usiłował dosięgnąć Deidree klingą, cofnął się, rozumiejąc, że tej walki nie wygra.
– Błagam oszczę...!
Oba sejmitary zatopiły się poniżej mostka. Bandyta wybałuszył oczy i nim zdążył wychrypieć "litości", drana szarpnęła rękojeściami w górę, rozcinając draba z precyzją rzeźnika, aż po brodę.
Odwróciła się natychmiast, wyłapując w zgiełku szczęk stali o stal. Uśmiechnęła się kącikiem ust, dostrzegając Darta i jego chłopców, wyrzynających łupieżców przy studni w pień. Złowiła spojrzenie wąsacza. Pojęła w lot. Kiwnąwszy głową, odwróciła się i ruszyła w stronę jednej z płonących chat, z której dobiegały wrzaski uwięzionych Ranneninów. Była wdzięczna Dartowi za wzięcie walki na siebie, dzięki temu miast mordowania, mogła zająć się ratowaniem życia.
Odrzuciła belkę, którą bandyci zaparli drzwi. Otworzyły się natychmiast pod ciężarem ciał. Dwie kobiety
42
padły na ganek, nieprzytomne, jak oceniła Deidree. Odciągnęła je na śnieg i wbiegła do środka, osłaniając usta i nos rękawem. Zmrużyła oczy, usiłując dostrzec coś w oślepiających płonieniach i kłębach szczypiącego dymu. Nikt już nie krzyczał. Obawiała się najgorszego, lecz gdzieś w głębi liczyła, że nieszczęśnicy zemdleli tylko, że gdzieś tam był jeszcze ktoś żywy.
Potknęła się o coś i o mało nie wywróciła. To był człowiek. Sprawdziła tętno i odetchnęła z ulgą, wyczuwając puls. Dźwignęła mężczyznę, choć nie było to łatwe – ważył więcej, niż Deidree zakładała i miała niemały problem z podniesieniem go, szczególnie, że powoli brakowało jej powietrza.
Wreszcie jednak, gdy obklęła w myślach pół świata, wsparła nieprzytomnego o swoje ramię i wytaszczyła go z płonącego domostwa. Padła kolanami w śnieg razem z nieprzytomnym mężczyzną i z trudem zmusiła się do wstania.
"Jeszcze nie czas na odpoczynek", pomyślała. "Jeszcze nie czas."
– Syn – wychrypiała jedna z osmalonych kobiet. – M-mój... mój syn...
– Gdzie? – Deidree dopadła do niej. – Został w
43
środku?
– Zo-został...
Łowczyni zerwała się z ziemi i jak strzała wleciała do domu.
Wnętrze chałupy przypominało rozgrzany piec – jęzory ognia tańczyły dookoła, drąc pazurami meble i ściany. Belki z sufitu spadały z hukiem, wzniecając snopy iskier. Drana wiedziała, że musi się spieszyć. Miała mało czasu, drewniany strop mógł zawalić się w każdym momencie.
Wbiegła głębiej, zanosząc się suchym, spazmatycznym kaszlem. Wzrok zamazywał jej się od szczypiącego dymu i braku powietrza, huk płomieni ogłuszał.
"Trzymaj się", powtarzała sobie w myślach. "Dasz radę, tylko... Skup się... Qah, muszę... Użyć..."
– Nie – szepnęła, czując silne zawroty głowy i mdłości. Zachwiała się, usiłując ustać na nogach. Coś wewnątrz niej wybudziło się z letargu, wyczuwszy zagrożenie. Sparaliżowało dziewczynę, skręciło żołądek, wypełniło płuca smolistą, obrzydliwą mazią.
Padła na ziemię, otoczona słupami ognia. Usiłowała utrzymać powieki otwarte, lecz dym szczypał nieznośnie, przyprawiając ją o łzy. Zaniosła się duszącym kaszlem i spróbowała wstać. Na próżno.
– Jeszcze
44
nie czas... N-nie czas na... n-na odpoczynek, Deidree – wychrypiała. – Jeszcze nie...
Nim zdołała dokończyć, osunęła się w mrok z dala od huczącego pożaru.
* * *
Chata płonęła. Dookoła szalał ogień, niszcząc wszystko na swej drodze. Aż jaśniało od żaru – iskry sypały się zewsząd, gdy kolejne fragmenty stropu spadały na ziemię. Dziewczyna leżała na podłodze, przygwożdżona gorejącą belką. Musiała spaść, gdy Deidree była nieprzytomna.
Drana próbowała zepchnąć ją z siebie, lecz ta nawet nie drgnęła.
– No dalej! – jęknęła, czując, jak ogień przypieka ją do żywego, jak płomienie drą bezlitośnie skórę pazurami.
Uniosła głowę, wyłapując nad sobą trzask. Rozwarła szeroko oczy, w ostatniej chwili dostrzegając nad sobą spadający strop.
Zerwała się do siadu z niemym krzykiem na ustach. Dyszała ciężko, a po czole spływał jej pot. Rozglądnęła się z roztargnieniem, szukając wzrokiem ognia, lecz pokój, w którym się znajdowała był cichy i spokojny. Spojrzała w dół – leżała na sienniku, przykryta śmierdzącą derką. Zaglądnąwszy pod kołdrę ze zdziwieniem stwierdziła, że ma na sobie
45
nie swoje ubrania.
Złapała się za szyję, gdy nagły ból ścisnął jej krtań. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gardło miała wyschnięte na wiór, że jeszcze chwila a zaczną jej odchodzić suche płaty.
W tym momencie drzwi otworzyły się z jękiem zawiasów, a do pokoju weszła kobieta w średnim wieku. Deidree kojarzyła tą twarz, nie mogła tylko dojść skąd.
– Obudziła się pani – szepnęła tamta z zaskoczeniem, ale i otuchą. Po chwili wahania, postawiła na stoliczku przy łóżku dzban z wodą i kubek.
Łowczyni chwyciła naczynie i wypiła duszkiem, nie zwracając uwagi na skrępowaną wieśniaczkę. Gdy skończyła, odstawiła dzban, westchnęła. Ulga, jaką odczuła po zwilżeniu gardła była nieopisana. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak smakowała jej woda.
– C-co... – wychrypiała, z trudem panując nad głosem. – Co się...?
– Uratowała pani nie tylko mnie i moich bliskich, ale całą wioskę – odpowiedziała kobieta, pojmując, że drana wciąż ma problem z mówieniem. – I pańscy towarzysze.
– Gdzie...? Gdzie oni...?
– Wyjechali dwa dni temu. Chcieli zapłacić, by ktoś się zaopiekował panią nim pani
46
wyzdrowieje, ale... Ale ja panią wzięłam bez żadnych pieniędzy, uratowała pani mnie i moich bliskich, i prawie sama zginęła, chcąc ocalić mojego synka...
"Kobieta z płonącego domu", przypomniała sobie. "Tak, teraz już pamiętam".
– Jak...? J-jak przeżyłam?
– Pani przyjaciel ruszył za panią, gdy tylko rozprawił się z bandytami. Wyciągnął panią w ostatnim momencie, bo zaraz dom się zawa...
– Miał wąsy?
– Miał, miał. Czarne, podwinięte, a...
Deidree nie słuchała dłużej paplaniny chłopki. Nakryła się kołdrą po samą głowę i zamknęła oczy. Choć nie do końca rozumiała dlaczego, poczuła w sercu dziwne ciepło. Znała je, kilka razy w życiu zdołała go doświadczyć i wiedziała już czym to śmierdziało. Skarciła się natychmiast w duchu, usiłując wypchnąć z myśli uśmiechniętą gębę Darta.
"Ja też ryzykowałam życie dla tych ludzi i niczego to nie oznacza. To był tylko przyjacielski gest, zrobiłby to każdy z odrobiną honoru i odwagi. Zresztą, ile ty masz lat, Deidree? Zachowujesz się jak podlotek, jak jakaś cholerna dziewica, która dostała komplement. Weź się w
47
garść."
– M-mój koń?
– Cały i zdrowy.
– Miecze?
– Bezpieczne, schowane.
– Dziękuję – szepnęła. – Dziękuję.
* * *
Pomimo początkowych planów nie udało jej się wyruszyć tego samego dnia. Zatroskana Rannenka stanowczo nakazała zostać dranie w łóżku i wypocząć przed podróżą. Deidree zgodziła się, ale stawiając jeden warunek – do drogi zabierze się o świcie.
Jak powiedziała, tak zrobiła, bo następnego dnia, gdy tylko wstało słońce, ubrała się w podarowany przez mieszkańców wsi płaszcz i spodnie, bo, jak się potem okazało, jej wełniany strój bardzo ucierpiał i nie nadawał się dłużej do noszenia. Drana nie narzekała, było jej to wręcz na rękę. Ubrana i najedzona, odebrała Diabła.
Zwierzę było czyste i zadbane. Dostało specjalny boks w stajni i chrupało właśnie owies, gdy łowczyni weszła do pomieszczenia. Koń zarżał przeciągle, wyczuwając obecność właścicielki. Dopiero wtedy Deidree wyszła zza węgła.
– Stęskniłeś się? – spytała, klepiąc wierzchowca po szyi. – Bo ja bardzo. Chodź, zbieramy się. Jeszcze dziś chcę dotrzeć do Q-brie.
Idąc przez wieś, obserwowała
48
bacznie mieszkańców o ponurych, poszarzałych twarzach, łkające sieroty i konających powoli starców. W powietrzu wciąż unosił się smród pogorzeliska i swąd palonych ciał. Wśród zgliszczy ostało się tylko kilka chat. Ranneńczycy jednak byli zżytą społecznością, ci, których domy ocalały, przyjmowali sąsiadów i bliskich. Takie przypadki, choć rzadkie, dawały wiarę w ludzkość.
"Ile nieszczęścia potrafi zesłać człowiek na drugiego człowieka", pomyślała, mijając gromadkę kobiet lamentujących nad popiołami ze stosów. "Co za paradoks! Zostaliśmy stworzeni do zwalczania frydrów, podczas, gdy to nasz własny gatunek sieje spustoszenie i śmierć. Wilkołaki mordują, prawda, ale zwykle z głodu. A człowiek... Człowiek nie zabija by przeżyć, człowiek zabija z zemsty, dla korzyści, dla przyjemności, dla kaprysu. Robi to z czystą premedytacją, napawając się przynoszonym przez siebie cierpieniem. Jak nazwać takie istoty, jak nie potworami? To przed ludźmi trzeba chronić ludzkość."
Stanęła przed izbą oznaczoną szyldem "przewozy zaprzęgowe". Uczepiła Diabła do konowiązu i, poprawiwszy kaptur,
49
weszła do środka.
50