Żył kiedyś filozof, któremu wyczerpały się wszystkie pomysły. Ba! Wyczerpała mu się nawet ciekawość świata, która kiedyś napędzała jego filozoficzne dociekania! Problemy teoretyczne, problemy praktyczne – wszystko to straciło dla niego ów kłujący i intrygujący aspekt, który problemy zwykły posiadać. I osunął by się nasz filozof w apatyczny niebyt, gdyby nie został ten jeden problem, że nie ma żadnych problemów, a co za tym idzie – żadnych pomysłów.
- Ach, gdybym tylko miał pomysł! – mawiał każdego dnia. Ale żadnego doczekać się nie mógł.
Pewnego dnia, kiedy zapinał guziki przy rękawie koszuli (z życia pełnego pasji i porządku myślowego filozof zachował porządek w kwestii ubiorów formalnych), z jego jeszcze niewłożonych butów wypełzła żaba i powiedziała:
- Twoje życzenie się spełni. Nie minie rok, a wpadnie ci pomysł do głowy.
Żaba nie plotła bzdur. Rzeczywiście, po niedługim czasie w głowie filozofa zrodził się pomysł jasny i wyraźny. Pomysł miał postać niebieskiej kuli energetycznej, latał po gabinecie filozofa, wydawał trzaski i jonizował powietrze. Z radości mężczyzna zorganizował w
1
mieszkaniu seminarium filozoficzne. Wśród zaproszonych znaleźli się wybitni myśliciele, akademicy, specjaliści od tego i owego, głupcy oraz trzynastu recenzentów z uniwersytetu. Ich przychylność miała zadecydować o świetlanej przyszłości pomysłu.
Kiedy goście szczelnie wypełnili czterdziesto-metrowe mieszkanie, filozof zaprosił recenzentów aby zasiedli na krzesłach, które na cel seminarium pożyczył od sąsiadów. Były tam trzy krzesła biurowe, pięć drewnianych krzeseł z oparciem, dwa taborety, jeden klęcznik oraz jedna dmuchana piłka. Jak łatwo zliczyć, miejsc było dwanaście, a recenzentów trzynastu, toteż jeden z nich musiał zostać na stojąco. Siadanie na kolanach godziłoby w doniosłość wydarzenia.
Prezentacja pomysłu zakończyła się gromkimi brawami. Dało się nawet słyszeć kilka pełnych wzruszenia chrząknięć. Pomysł błyskał jak szalony, w rozładowaniach przeskakiwał z głowy do głowy rozpalając myśli słuchaczy. Następnie recenzenci jeden po drugim wstawali, gładzili świetliste implikacje pomysłu i wygłaszali swoją opinię:
- Ten pomysł jest taki… inspirujący! – powiedział pierwszy.
- Ten pomysł
2
jest taki… intuicyjny! – powiedział drugi.
- Ten pomysł dotyka prawdy trudnej w zrozumiały sposób – rozgadał się trzeci.
I tak wypowiedziało się ich jedenastu, aż tu nagle, trzynasty recenzent dla którego nie starczyło krzesła, i który ze złości, miął notatki w ręku, odezwał się złośliwie:
- Ten pomysł ma tylko pozór doskonałości! Za pięć lat wpadnie w pułapkę relatywizmu i zniknie!
I nie odzywając się więcej ani słowem, odwrócił się i wyszedł z mieszkania.
Zapanowało ogólne zaniepokojenie, goście zaczęli szemrać, zmieszany filozof drapał się po głowie. Z taboretu powoli podniósł się dwunasty recenzent. Nie mógł już wycofać negatywnej oceny, mógł ją jednak złagodzić.
- Problem rzeczywiście wpadnie w pułapkę relatywizmu, ale nie zniknie, tylko przejdzie w stan rozproszenia.
Stan rozproszenia? Nikt nie rozumiał, o co też, recenzentowi mogło chodzić. Każdy bał się jednak zapytać. Filozof, nadal przerażony wizją, że jego cudowny pomysł mógłby po prostu zniknąć, zaproponował, żeby znaleźć wszystkie pułapki relatywizmu w krainie i je zneutralizować. Natychmiast zgłosiło się kilku ochoczych
3
i doświadczonych akademików z pomysłami ognistymi, walecznymi i wyspecjalizowanymi w walce z intelektualnym kryminałem. W ciągu kilku miesięcy wytropili i rozbroili wszystkie podejrzane struktury myślowe.
Filozof każdego dnia podsycał energię pomysłu poprzez pisanie, lektury i rozmowy z przyjaciółmi. Publikował, prowadził konwersatoria, jeździł na konferencje. Dobre opinie recenzentów zrobiły swoje. Pomysł rozwijał się i jaśniał z coraz większą intensywnością, tak że każdy kto go wpuścił w myśli, musiał się z nim zgodzić i go pokochać. Po kilku latach, w krainie znał go już każdy.
Pewnego dnia, na uniwersytecie zorganizowano wystawny bankiet z okazji setnej rocznicy narodzin jakiejś teorii i zdarzyło się, że przez dłuższy czas nikt nie poświęcał naszemu pomysłowi uwagi. Pomysł, nie przyciągany żadną myślą, zaczął swobodnie dryfować. Latał tu i tam, zwiedzał krainę w jej różnych aspektach – pływał w jeziorze, badał kopce termitów i górskie jaskinie, zwiedził kilka systemów numerycznych, język zwierząt i historyczne koncepcje kosmogoniczne. Fruwał po wszystkich zakamarkach, aż w końcu
4
trafił na wysoką wieżę widokową, która pozwalała podziwiać krajobraz całej krainy. Na szczycie stał fotel - wielki, obity szorstką granatową tkaniną ze skomplikowanymi złocistymi wzorami. Wyglądał bardzo wygodnie. Pomysł, zaciekawiony obleciał go kilka razy. W fotelu drzemał starszy mężczyzna, krzaczaste brwi miał mocno ściągnięte, jakby gniewał się swoim spaniem. W niewielkim oddaleniu od jego twarzy znajdowała się lornetka – przymocowana na wysięgniku do balustrady. Pomysł zatrzymał się przed soczewkami, a potem przepłynął przez jedną z soczewek do tuby. Tam pośrodku mrugała czerwona obręcz. Pomysł od razu poznał, że to rodzaj struktury myślowej.
- Dzień dobry – przywitał się – jakie są twoje treści?
- Każdy pomysł ma swoją prawdę, a wszystkie prawdy są równie prawdziwe – odpowiedziała obręcz.
- Czy to prawda? – zaciekawił się pomysł, po czym wleciał w obręcz.
Ale gdy tylko energia pomysłu dotknęła obręczy spełniło się złe życzenie recenzenta i pułapka relatywizmu zaczęła działać. Skurczyła się i opięła mocno pomysł.
- Wpadłeś w sprzeczność! Skoro wszystkie prawdy są równie
5
prawdziwe, to także prawdziwa jest prawda, że nieprawdą jest, że wszystkie prawdy są równie prawdziwe.
Pomysł początkowo próbował walczyć, rozjarzył się jak gwiazda, raz po raz błyskał jak flesz. Pętla trzymała go jednak w uścisku, strumienie energii pomysłu kierując przeciw niemu samemu. Zaczął więc gęstnieć pomysł, zwiększać wewnętrzną energię, aż, zwrócony sam przeciw sobie, pod skoncentrowanym ogniem myśli, rozszczepił się.
Wybuchł.
Eksplozja rozerwała pułapkę.
…
Rozerwała też pomysł.
…
Pomysł stracił sam siebie i stał się jak dym. Rozproszył się i mgłą zasnuł całą krainę.
W bladych platynowych oparach życie przycichło. Pachniało codziennością, pachniało tym samym co zawsze, a mimo wszystko ludzie poczuli się przygaszeni, jakby ciężka chmura napęczniała im w głowach. Mgła była miejscami tak gęsta, że wydawała się zyskiwać stały stan skupienia. Inne pomysły grzęzły w niej jak w magmie. Każda myśl, wszystko co miało kształt rozumności rozpraszało się we mgle.
Filozof właśnie wychodził z auli uniwersyteckiej.
6
Zatrzymał się, usiadł na ziemi, wstał, podszedł do okna, otworzył je, zamknął, podskoczył, wyjął książkę z teczki, otworzył, zamknął. Na zewnątrz w ogrodzie uniwersyteckim spacerowicze zeszli z wytyczonych ścieżek i błądzili losowo – krok tu, krok tam. Filozof nie mógł zebrać myśli. Zajrzał do Sali głównej, trwała właśnie debata. Zamiast argumentów, akademicy wykrzykiwali hasła: „izm!”, „izm”, „izm”! Po chwili zaczęli wykrzykiwać same wyrazy „a!”, „b!”, „c!”. Filozof spróbował objąć myślą przyczynę tego zjawiska, ale zaraz zapomniał o czym miał pomyśleć. Z zewnątrz wiatr przyniósł zapach czegoś miłego. Co tak pachnie? Nie mógł się skoncentrować.
O – pomyślał – a!
Chciał ruszyć w jakimś kierunku ale…
Nie pamiętał już po co…
Przycisnął rękę do czoła, gdyby tylko mógł… złapać… myśl…
Zadrżał.
…
W krainie wszystko zadrgało, jakby chciało zapytać: „W tę, czy w tę? To czy tamto?” i zamarło. Poziom rozproszenia osiągnął poziom krytyczny.
***
Mijały lata, w dalekich krajach zaczęła krążyć legenda o uśpionym pomyśle o
7
wielkim potencjale. Od czasu do czasu do krainy przybywali zagraniczni filozofowie, poszukiwacze prawdy, łowcy myśli. Niektórzy siłą swoich plazmowych pomysłów próbowali podgrzać mgłę, by się ulotniła; wessać specjalnymi odkurzaczami, wtłoczyć w próżnię, złapać w wielkie meta-pułapki. Na próżno. Wielu z nich ulegało rozproszeniu i utykało we mgle.
Pewnego dnia na skraj zamglonej krainy przybyła młoda adeptka filozofii. Słyszała jak starzy profesorowie opowiadali o mgle rozproszenia, która jakoby jest uśpionym pomysłem. Od swego dziadka wiedziała z kolei, że wielu, którzy ową mgłę próbowało okiełznać – zaginęło. Dziewczyna powiedziała:
- Boję się, ale jeszcze bardziej pragnę poznać ten tajemniczy pomysł!
Tylko jak? Jak zrozumieć ten pomysł? Jak skoncentrować go w sobie? Trzeba odnaleźć autora pomysłu!
Pomimo napomnień i ostrzeżeń dziewczyna wyruszyła w stronę mglistej krainy. Gdy tylko zbliżyła się do jej granic, nie wiadomo skąd zerwał się wiatr. Wiatr mocny, wiatr magiczny. Wiatr rozpraszał mgłę przed dziewczyną – rozwiewał ścieżkę tunelem świeżego powietrza. Dziewczyna mijała
8
sylwetki ludzi, budynków, zwierząt. Mijała nieruchome tramwaje i stłoczonych w nich pasażerów, gołębie jakby przyrośnięte do dachów. Mgła rozproszenia musiała mieć w sobie coś z nieśmiertelności myśli, miasto wydawało się zatrzymane w czasie – żywe, świeże, ale nieruchome. Wiało coraz mocniej. Od chmury mgły zaczynały odrywać się kłębiaste strzępy. Skąd wziął się ten wiatr? Powietrze kotłowało się, skrawki mgły zbijały się w niewielkie wiry i trąby powietrzne. Ależ wiało! Włosy wpadały dziewczynie do oczu. Wiatr świszczał w wąskich uliczkach, porywał ze sobą zagubione myśli mieszkańców. Mgła rzedła z każdą sekundą. Drobiny pomysłu porywane gwałtownymi podmuchami leciały hen, w świat.
Dziewczyna minęła nieruchomych spacerowiczów w ogrodzie uniwersyteckim, minęła szyld z napisem „Stulecie Teorii Schwarzwalda”. Przez drzwi jakiegoś reprezentacyjnego budynku dotarła do wielkiej auli. Nie mogła jednak znaleźć naszego filozofa w tłumie zastygłych akademików.
W końcu wyszła na korytarz bocznymi drzwiami i tam go zobaczyła: siedział na ławce przyciskając dłoń do czoła, jakby
9
próbował zrozumieć skomplikowaną zagadkę. Dziewczyna poczuła ekscytację – zaraz pozna pomysł! Po chwili dotarło do niej, że przecież pomysł uleciał z wiatrem. Jego tajemnica przepadła.
Filozof wydał się jej bardzo samotny - sam na tym korytarzu, z czołem wspartym na dłoni. Przytuliła go.
Filozof drgnął. Westchnął. Odjął rękę od głowy, a wtedy niebieska iskra zamigotała w powietrzu.
O to chyba istota pomysłu, jaka piękna! Dziewczyna wytężyła myśli, ale nie mogła uchwycić iskierki – taka była zwinna.
Mężczyzna podniósł głowę, jego wzrok trafił na iskierkę pomysłu.
- To, to, jakie to zmaterializowane! Niezwykłe! To Twoje…, to znaczy, to Pani…?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Nie. To… to niestety wszystko co zostało z Pańskiego pomysłu.
Filozof jeszcze raz spojrzał na iskierkę. Miło było móc się na czymś skoncentrować. Przypominała mu coś o czym kiedyś już myślał, ale przecież nie mógł pamiętać o czym.
- Tak pamiętam, że miałem jakiś pomysł… Ta iskra ma w sobie coś palącego… naglącego... Ciekawi mnie!
- Mnie też się podoba, ale nie bardzo rozumiem jej
10
treść… – dziewczyna zawahała się - Proszę wybaczyć, tak bardzo chciałam zrozumieć ten pomysł, czy uda się go odtworzyć?
Filozof sięgnął myślami po iskrę. Uśmiechnął się.
- To pytanie.
- Jakie?
- „Skąd biorą się pomysły?”
11