***
Zatrzymałem się i położyłem paczkę pod drzwiami. Kiedy oddech się uspokoił, ujrzałem widok za oknem. Nie było już kwietników, zieleńców, koszy na śmieci, chodników i bloku naprzeciwko na Tysiącleciu, gdzieś odjechały wszystkie parkujące przed chwilą samochody, także mój zniknął. Ze zdumieniem zbiegłem na dół w ostatniej chwili, zanim schody nie rozpłynęły się w powietrzu, a drzwi zmieniły w jakieś potężne drzewo, chyba ze stuletni dąb. Gdy spojrzałem wokół, wszędzie był gęsty, zarośnięty maksymalnie las, a w miejscu, gdzie przed chwilą była brama z kodem szumiał na silnym, północnym wietrze stary dąb. Rozglądając się wokół, zrozumiałem, że wszędzie jest tylko potężna, ciemnozielona, soczysta puszcza. I że jestem tu zupełnie sam…
***
Zamrugałem mocno, żeby odpędzić ten widok. Niestety, nie chciał zniknąć i przeciwnie - ostro wbijał się w moje marne pięć zmysłów. Stałem pod jakimś dębem, bardzo rozłożystym, gdzie ze dwie minuty wcześniej był zwyczajny, socjalistyczny z pochodzenia, a modernistyczny w formie blok, jakich tysiące zbudowano w Polsce. Oparłem się plecami. Poczułem
1
pozytywne energie i wysokie wibracje. Przeszył mnie dreszcz od głowy do stóp i z powrotem, jak błysk, jak kamyk wyrzucony z procy. Byłem tu sam. Nikt nie widział mnie, jak schodziłem znikającymi za mną po kolei schodami i w ostatniej chwili przed zniknięciem budynku wybiegłem przed bramę, zamykaną kodem elektrycznym. Potem wszystko zaczęło wirować, a działo się tak szybko, że nie nadążały moje myśli, pędzące z prędkością podświetlną. Teraz gdzie bym nie popatrzył, wszędzie była puszcza. To nawet za słabo powiedziane, to była jakaś pieprzona dżungla, gdzie zaraz mógł mnie zaatakować jakiś pieprzony zwierz i w ogóle różne baśniowe stworzenia, z którymi niebezpieczne zabawy toczył Leśmian. Ale gdzie tam mi do Leśmiana, ostatnie wiersze były bardziej niż tragiczne i wyrwałem je z pamięci swego serca. Nade wszystko dziwne było to, że w ogóle nie odczuwałem strachu. Mimo, że zaraz zza któregoś z wielkich konarów mógł wypaść dzik, wilk albo jakiś gad. Jeżeli na osiedlu, gdzie przyjechałem tylko po to, aby dostarczyć posiłek dietetyczny klientowi, nagle wyrosła dżungla, kompletnie irracjonalnie, bez sensu, alogicznie i
2
parapryncypialnie - to najgorszym wnioskiem mógł być tylko ten, że tu w tym mieście, tej dzielnicy - której już nota bene nie było - zdarzyć się mogły rzeczy niemożliwe…
***
Nie wiedziałem, co to wszystko znaczy. Stałem w miejscu, gdzie powinno być osiedle Tysiąclecia, a była puszcza. Wiedziałem, że pora dnia jest identyczna - słońce świeciło daleko na wschodzie, świtało, brzask bił znad horyzontu, przebijał gałęzie i liście, kładł cienie pod stopy. Dochodziły różne dźwięki, przypominające trochę wycieczkę do zoo. Może to właśnie one sprawiły, że w wyobraźni już widziałem dzikie zwierzęta. Zresztą, czemu od razu dzikie.
Musiałem coś zrobić. Najpierw zorientować się, gdzie jestem i ogarnąć sytuację. Postanowiłem poszukać wyjścia z tej puszczy. Ale wiedziałem, że muszę najpierw spojrzeć na wszystko gdzieś z góry, z wysoka. Był na to tylko jeden, harcerski sposób….
***
Stary numer harcerski, pamiętałem jeszcze z czasów, kiedy byłem nastolatkiem. W razie zagubienia w lesie, należało wdrapać się na najwyższe w okolicy drzewo. Potem zeskanować teren i zapamiętać kierunki. Można też było
3
obserwować, gdzie rośnie mech - zawsze od północnej strony. Układ mrowiska też wiele znaczył, podobnie jak stopień nasłonecznienia terenu około południa. Do tego było sporo czasu, dlatego zacząłem wchodzić mozolnie, niczym moi przodkowie neardentalczycy, których wykosili w końcu homo homo sapiens jakieś czterysta tysięcy lat temu. Tyle, że oni w tym musieli być lepsi. Przecież nie było ani Adama, ani jego żony Nefilim, ani potem wziętej z żebra Ewy; to szokujące odkrycie poczyniłem, kiedy zobaczyłem jakiś znany obraz malarski, na którym - rzecz dziwna - pierwsi, stworzeni od razu jako dorośli rodzice - oboje mieli pępki. No tak, powie ktoś, a Człowiek z Całunu nie ma pępka i co. Nic, przecież nic nie mówię. Tak mniej więcej rozmyślałem jeszcze dziesięć minut wcześniej, schodząc schodami z czwartego piętra, nie przypuszczając, że będę znowu wyłaził w tym samym miejscu, tyle, że po pniu jakiegoś dębu. Kiedy znalazłem się dość wysoko...
***
Kiedy znalazłem się na wysokiej, grubej gałęzi, oczom moim ukazał się straszny, porażający widok: oto gdzie tylko nie spojrzeć, wokół rozciągała się dywanowa zieleń
4
wierzchołków drzew, zupełnie podobnych do tego, na które wlazłem. Na północ - morze zieleni; na południe - ocean jeszcze gęstszy, na wschód - falujące od wiatru łany buków, dębów i innych drzew liściastych, na zachód - zielona pustynia, z wysepkami sosen, ale przeważnie to samo. Na najbardziej oddalonym, ale jeszcze widzialnym horyzoncie zieleń stawała się mniej soczysta, przesycona jakby gęstą watą mgły, lekko fatamorgiczna, delikatnie opalizująca, migotliwa i zwiewna, ale nie było wątpliwości, że kiedy tam się za kilka godzin znajdę, i znowu wlezę na szczyt, horyzont znowu skoczy do przodu i będzie to samo. Nie miałem jednak wyboru. Wiedziałem, że zostałem jakimś cudem przeniesiony dokądś i musiałem, aby przeżyć, zorientować się, gdzie naprawdę jestem. Nie było czasu. Trzeba szybko zejść na ziemię. Obrać jeden kierunek i się go trzymać. Wiedziałem, że jeżeli jestem nadal na dawnym - albo przyszłym, cholera wie - osiedlu Tysiąclecia, to nie ma co iść na północ. Jeżeli istnieje Bałtyk, to dojście tam nic nie da. Jeżeli zaś pójdę na południe to po drodze, kończącej się zapewne dopiero za Alpami, albo dalej,
5
muszą istnieć jakieś ludzkie ślady, jakieś pierdolone osady, czy coś w tym stylu. Zlazłem z wysoka, nieco obtarłem sobie rękę, ale to nic. Ruszyłem przez gałęzie na południe…
***
Kiedy zlazłem z góry, zacząłem się zastanawiać, jak ja, kurwa, przeżyję w tym buszu, który nigdzie się nie zaczyna, ani też nigdzie nie kończy. “Co mam robić?” - wygląda na to, że teleportowałem się do jakiegoś jebanej dżungli, nie wiem, jakiej i jak się stąd wydostać. Jaki to kontynent? Jaki kraj? Jaki region? Nic. Szedłem między dębami, cały czas orientując się po cieniach, rzucanych przez wstające słońce. “Czyli na pewno zgadza się pora dnia - pod blok podjechałem w słoneczny poranek, zwykły dzień powszedni, słońce się dopiero wspinało nad horyzont, tak jak tu” - mówiłem półgłosem i dalej szedłem między drzewami, potykając się o leżące pod nogami gałęzie, szarpiąc się z krzewami, starymi pajęczynami, które dowodziły, że dawno już tędy nikt nie szedł. Najważniejsze to dojść do jakiejkolwiek drogi i ustalić czy jestem jeszcze w ogóle w Polsce. Jednak roślinność, jaką obserwowałem po raz pierwszy z
6
pilnością prymusa i uważnością godną Gandhiego, wskazywała raczej na półkulę północną, na pewno nie była to flora podzwrotnikowa, nie było parno ani duszno ani zbyt wilgotno, raczej klimat umiarkowany. Zatem jest duża szansa, że jestem po prostu w którymś z polskich borów, jakich mamy jeszcze niemało. Ot choćby wschodnie rubieże kraju, gdzie same jeziora i bory, jak choćby wielkopolskie Bory Tucholskie, gdzie też jak wleziesz na budkę strzelniczą to widzisz hektary i żadnej przerwy we florze. Tymczasem rozważając powyższe, szedłem i szedłem dalej i dalej, lecz drogi nadal nie spotkałem…
***
Mijały długie jak kryształowa noc sekundy, wlekące się noga za nogą wciąż pod górę. Uszedłem, przedzierając się przez gęstą roślinność jakieś dwa kilometry. Przydałby się nóż, taki do ścinania trzciny. Skąd tu weźmiesz nóż, kretynie - sam sobie udzieliłem odpowiedzi. Kilka razy siadałem pod drzewami. A jeśli rzuciło mną gdzieś daleko od Polski? Jak tego barana w powieści rosyjskiej? Zaraz, dokąd on się przeniósł? A, no do samej Jałty, mam nadzieję, że ja nie. Ciągle miałem nadzieję, że to Bory Tucholskie, albo
7
inne rezerwaty, w końcu północno-zachodnia Polska obfituje jeszcze w zieleń. Ale z każdym krokiem nadzieja malała - no tak, myślałem, ale gdyby to nawet były jakieś bory, takie czy inne, to zaraz znalazłbym jakąś drogę, a tu szmaragdowa pustynia. Może zmienić kierunek? Nie, zasada numer jeden - zgubisz się na szlaku, to wracasz do ostatniego widzianego znaku, zgubisz się w lesie, obierasz jeden kierunek i się go kurwa trzymasz. Dobra, nie denerwuj się. Jak się mam nie denerwować? Normalnie. Zamknij się, bo będzie jeszcze gorzej. Tylko tyle potrafisz. Żebyś wiedział...
***
Minęła pierwsza godzina. Szedłem nadal, usiłując utrzymać kurs na południe, ale zdawałem sobie sprawę, że drobne odchylenia w prawo czy w lewo bez kompasu będą nieuniknione. Oszczędzając siły, siadałem pod drzewami, które jak słupy trakcji elektrycznej dokądś musiały wszak prowadzić. W pewnym momencie przypomniałem sobie, że mam nowego smartwatcha i w kieszeni telefon komórkowy. Popatrzyłem na smarta, wskazywał godzinę 6.43, podobnie jak telefon. Spróbowałem połączyć się z internetem i mapami google - bezskutecznie. Odzywał się tylko komunikat,
8
że “jesteś poza zasięgiem” albo “skonsultuj się ze swoim operatorem”. Bateria padnie za trzy godziny - szacowałem. Ładowarka została w aucie, o które od początku się martwiłem. Aha, czyli muszę być poza granicami Polski, bo zasięg mojej sieci obejmuje cały kraj, ale roaming miałem nieaktywny. Zaczynałem powoli tracić energię, zachciało mi się pić i wkrótce potem jeść. “Trzeba zrobić jakieś śniadanie…” - zaryczało w głowie, ale zignorowałem tym razem mojego rozmówcę.
Kiedy minęła druga godzina, odezwał się dobrze znany w nowych sytuacjach lęk, który blokował myślenie i podejmowanie dobrych decyzji. Wiedziałem tylko, że muszę znaleźć jakąkolwiek drogę, coś, co by świadczyło, że istnieje stąd wyjście i jakiekolwiek ludzkie osady, miasta czy wsie. Słońce coraz odważniej wyglądało zza chmur. Było dość ciepło, pewnie wczesna wiosna, bo zanim tu się znalazłem, taka była właśnie pora roku na osiedlu Tysiąclecia…
***
Szedłem przed siebie, nie za szybko, rozgarniając rozłożyste gałęzie, potykając się o wystające korzenie i odczuwając pragnienie. Póki co nie byłem głodny, mimo, że
9
śniadanie jadłem jeszcze w domu przed wyjściem do firmy. Martwiłem się, posiłki zostały zamknięte w samochodzie, który stoi zaparkowany przed jednym z bloków na Tysiąclecia. Za najdalej godzinę zacznie się afera, będą telefony, a mi padnie bateria, zresztą nadal telefon nie łapał sieci. No, ale co, miałem stać w miejscu, usiąść pod dąbczakiem i medytować, czekając na oświecenie. Nie byłem z takich - lubiłem ruch, podróże, zmiany krajobrazów, feerie barw, migotliwość tęczowych łuków i osobliwe znaczenia używanych słów. Nie spiesz się tak, i tak nie zdążysz dziś tego rozwieźć… - zaczął szeptać znajomy głos szatana, który ćwiczył mnie w życiu jak Hioba na polecenie i w porozumieniu z Jehową. Zamknij się - odszczekiwałem głosowi, niepomny, że w walce duchowej nie należy wchodzić w dyskusję z głosami, należy je na miarę możliwości ignorować. Chcę ci doradzić tylko, zrobisz jak zechcesz… - syczało w lewym, to znowu w prawym kanale, jak w dolby system w latach 80-tych. Nie potrzebuję - potknąłem się znowu o jakiś obrośnięty mchem kamień - nie potrzebuję twoich obłudnych rad, sam sobie doradzę, a ty
10
doradzaj Trumpowi - podniosłem się - albo...albo Putinowi… Zatrzymałem się, słońce wstępowało na niebiosa, jak rydwany unoszące Ezechiela do nieba w starych tekstach starożytnych. Głosy ucichły, ale wiedziałem, że przy większym zmęczeniu zaatakują ponownie i będą próbowały mnie zdenerwować. Czasem zdawało mi się, że brzmią nieco znajomo, że to nie szatan, ani władcy ciemności, że takie bajki to nie dla mnie. Znajomo. Hmm - zamyśliłem się i rozejrzałem. Po lewej stronie dostrzegłem jakieś przejście w krzakach, rozgarnąłem liście, które były jakby bardziej soczyste niż znane mi z polskich lasów, ale może się myliłem, i zobaczyłem źródełko, czystej krynicy - woda lała się spod dębu, jakby tam było wejście do wnętrza ziemi, potem spływała między dwoma grubymi konarami i tworzyła rodzaj jeziorka obrośniętego mchem i mnóstwem nieznanych mi roślin. Trzeba było się uczyć botaniki lepiej - myśl ta była tym razem moja i brzmiała obco. Podszedłem, zanurzyłem dłonie i spojrzałem w lustro wody, twarz miałem zmęczoną, więc obmyłem się i napiłem do syta, pomny, że nie wiem, kiedy znajdę jakąś drogę, czy w
11
ogóle dziś jeszcze wyjdę z tej dziwnej puszczy. Kiedy kontemplowałem swoje oblicze, przypomniał mi się mit o Narcyzie i zrozumiałem, że odbicie w wodzie niegdyś było jedyną możliwością, aby wiedzieć, jak się wygląda. Przekichane mieli - dobiegł mnie jakiś głos z tyłu. Obejrzałem się instynktownie, ale nie było tam nikogo…
***
Postanowiłem odpocząć. Rozejrzałem się i już chciałem zawołać "hop,hop", jak się robi w górach latem (zimą nie wolno), ale coś mnie tknęło i się powstrzymałem. Usiadłem koło źródełka. Przypomniały mi się Bieszczady w maju 2012 roku, gdzie byłem ze stryjem i jego studentami. Przypomniały mi się wszystkie rzeki leśne, głazy narzutowe, wodospady, wycieczki na Babią Górę i okolice Beskidu Żywieckiego, gdzie z przyszłą żoną wdrapałem się na Magurkę Wilkowicką, a właściwie ostatnie kilkaset metrów dowiózł nas fiat cinquecento, który zjawił się we właściwym miejscu o właściwej porze, potem już go nie widzieliśmy. Padliśmy wtedy ze zmęczenia i bez kolacji, bez łazienki, w ubraniach usnęliśmy. Rano była mgła, szare widoki, ale schodzenie w stronę Bielska-Białej
12
pamiętam jako cudne. No, tak, nie wrócę po pracy dziś do domu, żona się zamartwi. Gdzie ja się do cholery znalazłem? Co to za puszcza? Popatrzyłem w górę i nagle poczułem się bardzo znużony. Przypomniały mi się opowieści z Boskiej Komedii Dantego, kiedy w połowie drogi życia wszedł do ciemnego, groźnego lasu. Okazał się on wrotami do piekieł, po których oprowadzali go przewodnicy. I na polonistyce mówili nam, że najciekawsze jest w tym poemacie piekło, wcale nie raj. No i że najniższy, ostatni krąg to nie morze ognia i siarki, gdzie się pławią diabły z widłami i potępione przez Boga dusze, ale lód, mróz i wieczne śniegi - dla tych, którzy nigdy nie kochali, nie czuli płomieni w sercu, nie spalali się dla kogoś, nie odważyli czuć gorąca w nocy i lekkiego kaca nad ranem. Przez chwilę jeszcze medytowałem nad losem potępionych w piekłach średniowiecznego poematu, po czym ogarnęła mnie jakaś dziwna senność, oczy zaczęły się kleić, raz po raz zamykać, położyłem się tedy wygodnie i słuchając delikatnej muzyki źródełka z szumem i śpiewem ptaków w tle, odpłynąłem w krainy Morfeusza. Tego samego boga, który jest
13
patronem morfiny, dobrego środka znieczulającego w XIX wieku...
***
Chwilę po zaśnięciu ujrzałem jakieś tory, po których bardzo szybko pędziły tramwaje, zakręcały na pętli, a obok stały nowe wieżowce. Znowu nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem, ale tym razem wszystko miało przedziwny, spotykany tylko po tamtej stronie sens. Nawet coś więcej niż życiowa, zwyczajna logika zdarzeń. Tu o coś niewątpliwie chodziło i nie było w tym ani krzty wątpliwości. Tutaj czułem, że wokół mnie są niewidzialne byty, energie, prądy i osoby, może zmarli, a może jakieś inne. O coś chodziło, lecz początkowo nie mogłem zrozumieć. Wtedy nadjechał niebieski tramwaj, w którym było tylko kilku pasażerów. Tramwaj stanął na pętli końcowej. Natychmiast niewidoczny z miejsca, gdzie stałem, motorniczy otworzył drzwi i wtem wysiadło kilka osób. Nie przyglądnąłem się im dokładnie, zajęty wsiadaniem. Nagle pojąłem, że nie mam ważnego biletu, w ogóle żadnego biletu. Jednak jakiś głos powiedział, żebym nie wysiadał. Żadnej kary nie będzie - dodał. “Żadnej kary nie będzie...żadnej...żadnej…” - zawtórowało echo, odbite od
14
międzywojennych w stylu budynków, stojących w oddali. “Ok - pomyślałem - to jedziemy”. Ktoś zagrał na trąbce hejnał mariacki, dobrze mi znany i tramwaj ruszył. Siedziałem przy lewym oknie i obserwowałem otoczenie: jechaliśmy przez nieznane mi osiedla, gdzie wyburzano stare budownictwo z szarej płyty, tej słynnej na cały kraj wielkiej płyty, kruszejącej już od dekady, czekającej na zastąpienie solidnymi apartamentowcami. Mijaliśmy moje rodzone osiedle o nazwie “Piaski Wielkie”, gdzie wyburzono blok nr 63 i na jego miejscu postawiono nowoczesny blok czteropiętrowy. Poczułem żal. Tyle dni i nocy tutaj spędzonych. Nie pamiętałem jednak, aby tędy jeździł kiedyś jakikolwiek tramwaj. Wychyliłem się przez szybę i zobaczyłem, że jedziemy już nie po szynach, które się skończyły, ale po asfalcie. Stalowe koła wżerały się w jezdnię, miałem wrażenie, że zjedziemy z trasy, jednak znać było, że prowadzi doświadczony motorniczy. Postanowiłem pójść na przód i powiedzieć mu, że chyba zjechaliśmy z torów. Wstałem i poszedłem do kabiny motorniczego. Kiedy tam dotarłem, trzymając się poręczy, bo tramwaj jechał już bardzo
15
szybko, zobaczyłem, że żadnego motorniczego tam nie ma - kabina była pusta, a na pedale gazu leżała czerwona cegłówka. Z przerażeniem spojrzałem za przednie okno - tramwaj zjechał z jezdni i zmierzał prosto w kierunku jakiegoś budynku z czerwonej cegły. Za chwilę miało dojść do katastrofy. Niewiele myśląc, szarpnąłem za drzwiczki kabiny, usiadłem na fotelu motorniczego i kopnąłem cegłówkę, a tramwaj zwolnił. Ze zdumieniem zorientowałem się, że zamiast poręczy, przede mną obraca się kierownica, taka, jak w maluchu, sportowa, ze skórą i z hebanem. Chwyciłem ją i skierowałem tramwaj przez jezdnię w kierunku nowych torów, które ni stąd ni zowąd zaczynały się w starym centrum miasta. Nadal nie wiedziałem, jaką trasę miał tramwaj, ani czy uda się wjechać na tory. I właśnie wtedy, w decydującym momencie otworzyłem oczy…
***
Drzewa rzucały łagodne, wczesne cienie, które kładły się płasko na zroszoną poranną rosą glebę. Słońce stało jeszcze wysoko i zapowiadało pogodny dzień. Wstałem, otrzepałem dżinsy i zastanawiałem się, co dalej. Nadal byłem w nieznanej puszczy, wszędzie drzewa, gęste krzaki i
16
niebo daleko ponad wierzchołkami dębów. Znałem je z lektury Gołubiewa, stały się archetypowymi obrazami naszej zbiorowej wyobraźni. Lecz cóż mi tutaj po literaturze? Byłem zagubiony, ale nadal wierzyłem w coś. W ocalenie. W Boga. W siebie. Jak siebie samego…Przypomniałem sobie sen. Zawsze wierzyłem, że sen daje wgląd w jakąś tajemnicę, w sekret może nie istnienia, ale we własne życie, zadanie główne, jakie każdy ze sobą tu przynosi i w to, co najważniejsze. Teraz wiedziałem, że znalazłem się w nieznanej puszczy, bo na dżunglę było za chłodno. Byłem niewątpliwie na północy, może w borach litewskich, może bliżej Podlasia, a może w Skandynawii… Gdziekolwiek byłem musiałem iść w jednym kierunku. Nie wolno kręcić się w miejscu w razie zagubienia drogi. To samo dotyczy życia - jeśli zgubisz szlak, cofnij się do ostatniego znaku na drzewie albo idź dalej po linii prostej. W ten sposób trafisz wcześniej czy później na jakąś pierwszą lepszą ludzką osadę. I wtedy jesteś uratowana....
***
Ze źródeła, tryskającego spod wielkiego dębu, który mogłoby objąć z pięciu rosłych mężczyzn, napiłem się czystej,
17
niespotykanej tam, skąd mnie wyrzuciło, wody. Była przezroczysta, jak woalka, jak umyta szyba, jak rosa. Kiedy woda spłynęła w głąb mnie, nagle wszystko ponownie zawirowało, zakręciło się jak na dziecięcej karuzeli w lunaparku i poczułem, że lecę jakimś tunelem, na końcu którego widniała plama światła. Instynktownie zacząłem przebijać sie w jego kierunku, a ono ogromniało, potężniało, mieniło wszystkimi kolorami palety, niczym znak tęczy po przymierzu Noego z Jahwe, obiecującego, że nigdy już żaden potop nie zniszczy ludzkości. “Czy Bóg nie dotrzymał słowa…?” - spytał głos, a ja odpowiedziałem, że chyba nie. Tyle fal potopów, tsunami, tyle powodzi. “Bóg obiecał, że nie zniszczy całej ludzkości” - wtórował męski głos i dodał, że nie obiecał, że nie będzie lokalnych powodzi. “Macie technikę, wiedzę, brońcie się…czyniąc sobie Ziemię poddaną” - dodał i zgasł, umilkł, znikł. Nadal pchałem się do światła, a z tyłu coś mnie popychało jak towar na taśmie fabrycznej. Kiedy dotarłem do końca dziwnego tunelu, zrozumiałem, że przede mną roztacza się przepiękny krajobraz. Już nie byłem w
18
puszczy. Stałem silnie na własnych nogach, a wokół pejzaż przypominał ilustracje z podręcznika do historii - w oddali góry, bez śniegu, z tarasami jeden nad drugim, bliżej cyprysy, tuje i drzewa oliwne, w środku wielka rzeka, nad której brzegami kręcili się ludzie z turbanami, a niektóre śniade kobiety niosły dzbany z wodą, pobieraną z wielkiej rzeki. Stałem na wzgórzu, wokół rosły krzewy, nie przypominające niczego, co znałem ze swoich stron. Niewielka droga piaszczysta prowadziła do wioski, a może niewielkiego miasteczka w pobliskiej, widocznej gdy się dobrze przyjrzeć, dolince. Spływały tam strumienie z przeciwległego wzgórza, ludzie pracowali na tarasach, siejąc, orząc i uprawiając niezbyt żyzną na oko glebę, wydzierając jej przemocą żywność dla siebie i rodziny. Ludzie ci mijali mnie nie zwracając uwagi na moją obecność. Byli dziwnie spokojni, zajęci tym, co robili i obecni całkowicie w teraźniejszości. Kiedy próbowałem chwycić za rękaw mijanego rosłego chłopa, niosącego wielką drabinę, moja ręka trafiła na powietrze. Zrozumiałem, że jestem w realnym miejscu, ale także, że jestem niewidzialny.
Poczułem
19
naraz wolność. Oto nikt nie wreszcie nie obserwował, nie krytykował i nie oceniał, zwłaszcza po pozorach. Mogłem tu robić wszystko, na co miałem ochotę. Sprawdziłem, czy mogę chwytać przedmioty martwe. Tym razem ręka podniosła z piaszczystej drogi kamień. Rzuciłem go daleko przed siebie. Nikt nie zwrócił uwagi, mimo, że miejsce tętniło życiem. Postanowiłem zorientować się, gdzie jestem tym razem. Ruszyłem w pełnym słońcu przed siebie, w dół wzgórza, w kierunku doliny, tam, gdzie stały kryte strzechą chaty, chyba zrobione z wypalanej gliny. Poczułem się, jakbym trafił w bardzo dawne czasy. Nie mogłem jednak wiedzieć tego, co wiem obecnie. A jest to kwestia kluczowa, by nie rzec - globalna…
***
20