I
Nie wiadomo, skąd przybył i po co… Owiewany porannym, rześkim powietrzem połyskiwał w promieniach słońca wypolerowanym metalem, bądź materią ― znaną jedynie jakimś kosmicznym Amundsenom, przemierzającym niezbadane wymiary, niezliczone warstwy czasu…
II
Nagromadzona energia rozerwała wreszcie powłokę bezwietrznej, dusznej nocy ― z trzaskiem piorunów i blaskiem rozczapierzonych błyskawic… Strumienie ulewnego deszczu uderzały wściekle o szyby, targane porywami szalejącego wiatru, niby hordy gwiżdżących, dudniących kopytami diabłów… Spływała wartkim potokiem bulgocząca woda, tocząc korytami swoje brudy… Zalewała piwniczne okienka…
Bob Sparrow ― już od szczenięcych lat lubił obserwować gwiazdy, te drgające iskry wszechświata… Inny niż rówieśnicy… ― Cichy, introwertyczny samotnik. Zamiast biegać za piłką, wolał wchłaniać tajemnice natury… Fascynowały go szepty drzew… Rozmawiał z nimi… Przywierał doń spierzchniętymi wargami, całując ich chropowatą, pachnącą żywicą korę… ― Tak, to był pewien rodzaj autyzmu… Miał swój świat, do którego nawet jego własna matka nie miała dostępu, a
1
przecież kochał ją najbardziej na świecie…
Po wielkim wyładowaniu atmosferycznym nad jedną ze stacji transformatorowych ― w całej dzielnicy wysiadł prąd… Jedynie łuny rozbłysków wypełniały nadal mroczne otchłanie ciężkiego nieba, rozsiewając mdlącą woń elektryczności… Wciąż tkwił bez ruchu, jakby całą wieczność… Chciał koniecznie dostrzec coś jeszcze, jednak ― zmorzył go nieubłagany sen…
III
Przecierając dłońmi zaspane oczy, wyjrzał szybko przez otwarte okno…
Miasto szumiało codziennym rozgwarem, zgrzytało tramwajowymi kołami… Kreski dalekich, fabrycznych kominów wypuszczały powoli białą, skłębioną nawałę… W oślepiających blaskach acetylenu spawacze łączyli żelazne płyty, budując obłe cielsko oceanicznego statku pod obracającymi się, ażurowymi ramionami smukłych dźwigów… Chodziły tam i z powrotem ― po wielkich szynach ― ogromne konstrukcje portowych suwnic… Chwytały swoimi szponami sześciany ładunków, przestawiały, brały następne… Trzeszczały naprężone cumy kontenerowców, chrzęściły łańcuchy podnoszonych kotwic… Metaliczne pogłosy upadających blach zagłuszały
2
pokrzykiwania, przekleństwa robotników… Splątane, pulsujące żyły industrialnego krwiobiegu buchały z podziemi kłębami gorącej pary, zasnuwając na powierzchni krztuszące się pojazdy… ― Pomiędzy nimi ― ludzie… ― Rozbiegane we wszystkich kierunkach ― kolorowe mrówki…
Czesał mu włosy przesycony spalinami wiatr… Porywał z ulicy śmieci i kurz, zataczał kręgi nad łąkami ludzkiego osamotnienia…. Spojrzał wyżej… ― Obiekt wciąż tam był ― niewzruszony, niedostrzeżony przez innych… Połyskiwał w promieniach słońca, wśród niepowtarzalnych atomów, świetlistych strumieni…
(Włodzimerz Zastawniak, Lipiec 2014)
3