„Nocą dzieją się tam dziwne rzeczy”.
Taką między innymi odpowiedź słyszał Henryk, gdy jako dziecko pytał rodziców, co się dzieje w domu przy ulicy Wincentego Witosa. Żaden z nich nigdy nie udzielił mu jednak na to wyczerpujących odpowiedzi. „Nie zajmuj się takimi głupotami”, słyszał najczęściej.
W szkole z kolei, gdy już rozmowa zeszła na te tematy, jego koledzy wspominali tylko o samoczynnie przesuwających się przedmiotach i zapalających się światłach. Te historie bardziej go jednak nudziły niż ciekawiły, bo podobne rzeczy można było zobaczyć prawie w każdym horrorze, a nie wierzył by coś takiego mogło się dziać naprawdę.
Dopiero w wieku czternastu lat, kiedy został bywalcem miejscowego baru „Pod ślepym kogutem”, w którym bez przerwy czuć było smród piwa, a widoczność skutecznie utrudniał dym unoszący się z niezliczonych papierosów, po raz pierwszy dowiedział się, co takiego stało się w tym domu, a ponieważ rozmowa wśród dorosłych o zapuszczonej ruinie nie należała do częstych, tym bardziej miał szczęście, że udało mu się ją podsłuchać.
Grał wtedy na automatach, kiedy nagle jeden z
1
mężczyzn siedzący przy stoliku obok, powiedział do swoich dwóch towarzyszy.
– Za nic w świecie nie wszedłbym do tego domu.
Henryk spojrzał dyskretnie w ich stronę. Nieznajomy, który to powiedział miał odrobinę nieobecne spojrzenie, przed nim stał pusty kufel po piwie. Jeden z kolegów mężczyzny, siedzący naprzeciwko prychnął głośno.
– To była tylko awaria instalacji i tyle.
– A ja też myślę, że z tym miejscem jest coś nie tak – przyznał drugi, o kwadratowej twarzy i długich splątanych włosach. Henryk rozpoznał w nim swojego sąsiada. – To, co stało się tamtej rodzinie, to nie mógł być zwykły wypadek.
– A niby czemu? – zapytał z przekąsem niedowiarek. – Takie rzeczy się przecież zdarzają.
Mężczyzna siedzący naprzeciwko, popatrzył na niego jak na wariata.
– Przecież 20 lat temu ten dom był nowy, a już po roku od wybudowania jego właściciele zamarzli.
– A o ile dobrze pamiętam, sprawdzono potem instalację i nie znaleziono żadnej usterki – dodał sąsiad Henryka. – Gdybyście zapomnieli, to dziesięć lat później zamarzli tam jeszcze jacyś bezdomni.
– To tylko wypadki. – Nie dał się
2
przekonać.
Mężczyzna, który zaczął temat przewrócił oczami.
– Mów co chcesz, ja bym nigdy się tam nie zapuścił. Zwłaszcza, że słyszałem różne rzeczy. – Nachylił się do kolegów, żeby nikt ich nie podsłuchał, mimo to mówił na tyle głośno, że Henrykowi bez trudu udało się usłyszeć niemal każde słowo.
– Ponoć w nocy, kiedy się przechodzi ulicą, można zobaczyć w oknie zapalone świece, a moja sąsiadka zaklinała się, że kiedy przechodziła obok, bramka sama się uchyliła.
– Bzdury zebrane od starej dewoty – skomentował.
– Skoro z ciebie jest taki kozak – powiedział sąsiad Henryka zirytowanym głosem – to sam wejdź do środka.
Drugi rozmówca spojrzał na niedowiarka złośliwie. Mężczyznę wyraźnie zamurowało. Otworzył usta, po czym zaraz je zamknął, jakby nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał głos.
– Nie chce mi się gadać o tych bzdurach – powiedział i podniósł się z miejsca. – Idę do domu.
Jego dwaj koledzy wymienili pełne satysfakcji spojrzenia, po czym również wstali,
a następnie w trójkę wyszli na zewnątrz.
Henryk nigdy się nie dowiedział, czy
3
nieznajomy ośmielił się przekroczyć próg opuszczonego domu. Dla niego tamten wieczór okazał się być ważny z innego względu – spowodował mianowicie, że jego fascynacja ową ruiną znacznie wzrosła. – Jednak mimo, że wielokrotnie obiecywał sobie wejść do środka, to nigdy nie odważył się wprowadzić tego zamiaru w życie. W dodatku, w wieku dwudziestu lat wyjechał za granicę i wydawało się, że już nigdy tego nie zrobi.
Najpierw skończył studia w Hamburgu, następnie przeniósł się do Hiszpanii i tam poznał Mateusza, który wkrótce został jego najlepszym kumplem. Wtedy też zaczęły się jego problemy, w efekcie których wielokrotnie miał zatargi z prawem, a spotkanie z hiszpańską policją nie było dla niego niczym przyjemnym. Mimo tylu problemów, w chwilach samotności bądź po prostu zwyczajnej nudy, zdarzało mu się wracać wspomnieniami do rozlatującego się domu w jego rodzinnym mieście, gdzie w oknach straszyły wybite szyby, nieudolnie tylko zabite deskami, jakby ten budynek i tak nie zasługiwał na nic lepszego.
W wyobraźni często widział siebie, wchodzącego po schodach werandy, których spróchniałe stopnie skrzypiały
4
niemiłosiernie. W myślach rozwierał zbutwiałe od tylu deszczy i mrozów drzwi, wchodził do środka i wędrując przez długi korytarz powoli zaglądał do pokojów, czekając na pojawienie się nienazwanego zła.
Przez długi czas nie było mu jednak dane wrócić do kraju. Dopiero po ponad dwudziestu latach jego stopy stanęły na tym podwórku. Siwiejący mężczyzna, którym się stał objął spojrzeniem całe otoczenie. Czuł jak płatki śniegu opadają leniwie na jego nos
i wełnianą czapkę. Była wigilia i powoli dochodziła godzina dwudziesta druga, a on nie miał się gdzie podziać; żona wyrzuciła go tydzień temu z domu. Przestała wierzyć w jego obietnice, że skończy z handlem narkotykami i że wreszcie wyjdzie na prostą. Nie mógł mieć zresztą do niej o to pretensji, jednak nie podejrzewał, że Wiktoria w końcu zrealizuje swoje groźby. Na szczęście miał się czym pocieszyć. Zachichotał pod nosem macając w kieszeni swojej grubej czarnej kurtki, a coś cicho zaszeleściło w środku.
– Nie ma białych świąt bez białego proszku.
Ruszył przez wysokie zaspy, utykając lekko na prawą nogę. Jego buty zapadały się
w mroźnej bieli, a
5
przez dziurę w podeszwie przedzierał się mróz, więc Henryk przyspieszył kroku. Gdy wspiął się na pierwszy stopień, okazało się, że drewno wcale nie skrzypi. Wyjął
z kieszeni scyzoryk, rozłożył ostrze, po czym wsunął go między drzwi, a framugę. Pogrzebał chwilę, w końcu usłyszał znajomy dźwięk, a drzwi nieco się uchyliły. Henryk popchnął je, pozwalając by otworzyły się do końca. W tym samym momencie poczuł, że jego nozdrza atakuje smród kurzu, wymieszany ze stęchlizną starego drewna, a był on tak intensywny, że aż cofnął się o krok.
– Ja pieprzę… – mruknął do siebie i do ciszy, którą zastał w środku. Ukrył nos
w ramieniu i dopiero wtedy odważył się wejść.
W środku panowała zupełna ciemność i w dodatku, co było dla niego niespodzianką, zdawało się że w budynku jest jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Otulił się szczelniej kurtką
i naciągnął czapkę, tak by zakryła mu uszy.
Przedpokój, w którym się znajdował spowijała warstwa zapomnienia. Gołe ściany pomalowane niegdyś białą – teraz już zupełnie zszarzałą – farbą, przypominały zjawy. Po prawej stronie znajdowały się masywne schody
6
prowadzące na górę. Henryk wyjął z połów kurtki latarkę i nacisnął włącznik, a wtedy mętny blask rozjaśnił korytarz.
Na początek wybrał drzwi po lewej, które były lekko uchylone, popchnął je nogą, nie wiedząc co może zastać w środku. Gdy skierował tam światło, okazało się, że znalazł się w staromodnej kuchni. Solidne meble o rozklekotanych drzwiczkach przylegały do przeciwległej ściany. Oprócz nich w środku znajdował się tylko szeroki stół i piec kaflowy,
z którego część płytek leżała porozbijana na ziemi. Stara kuchnia budziła niepokój, który potęgował jeszcze unoszący się w powietrzu dziwny kurz, tak jakby ktoś właśnie rozpylił worek mąki.
„Ohyda...”. Pomyślał, czując smród zawilgłego proszku. „To pewnie ci gówniarze, których widział jak w południe szwendali się po podwórku. Musieli znaleźć jakieś stare worki i postanowili urządzić sobie zabawę.”
Wyciągnął z kieszeni wymiętą paczkę Marlboro. Zapalił jednego, po czym zebrał się za oglądanie reszty domu.
Na parterze nie miał dużo do zobaczenia. Większość przestrzeni zajmował ogromny pokój gościnny z owalnymi oknami, za
7
którymi czaiły się niczym niemi obserwatorzy łyse konary drzew. Na podłodze walały się kartony i śmieci, wśród których Henryk dostrzegł parę pustych strzykawek, świadczących o tym, że ten budynek był schronieniem dla ćpunów. Potem zajrzał do łazienki, w której straszyły porozsadzane od mrozu rury, jednak wziąwszy pod uwagę odkrycie sprzed chwili nie miał ochoty przyjrzeć się jej bliżej.
Teraz postanowił sprawdzić piętro.
Sypialnia, od której zaczął mieściła się przy schodach. Niemal w pełni umeblowana, pod ścianą stała dziurawa sofa, a pomiędzy szafą, a komodą na wpół rozbite lustro.
W roztrzaskanej tafli, co jakiś czas odbijał się blask latarki.
W kolejnych pokojach trafił na solidne meble, prawdopodobnie z lat dwudziestych. W ostatnim zaś, na drugim końcu korytarza, znalazł ramę po dwuosobowym łóżku.
– Same śmieci – mruknął zawiedziony, po czym kopnął ze złością w kawałek gruzu, który przeleciał i odbił się od jakiejś zabłąkanej deski.
W końcu postanowił wrócić na dół. Wszędzie panował srogi ziąb, wydawało mu się, że tylko w kuchni było stosunkowo ciepło. Przez chwilę walczył ze
8
sobą mając w pamięci panujący tam smród. Ostatecznie jednak dał za wygraną.
Gdy wszedł do środka, okazało się, że mgła z mąki jeszcze nie opadła, mimo to rozsiadł się na podłodze oparłszy plecy o lodowatą ścianę. Czuł się zupełnie wyczerpany, nie miał nawet siły by wyciągnąć działkę. Po kilku minutach poczuł, że oczy zaczynają mu ciążyć, a chłód dosięga jego stóp i wspina się wyżej, aż w końcu dotarł do głowy.
„Zdrzemnę się na chwilę, a potem będę świętować...”
Odgłos dzwonu dochodzący z pobliskiego kościoła postawił go na nogi. Ocknął się
i półprzytomnie spojrzał przez okno. Dzwony dalej biły, a po chwili dołączyła do nich melodia wzywająca wiernych na pasterkę.
– Północ? – zdziwił się, bo był pewien, że zaledwie chwilę temu zamknął oczy. Latarka leżała obok. Przed snem zdążył ją jeszcze wyłączyć, mimo to pomieszczenie rozświetlał mętny blask. Henryk poderwał głowę by sprawdzić skąd on dochodzi, wtedy spostrzegł, że na stole w równym rzędzie stały zatknięte na trzech stalowych świecznikach zapalone świece. Pląsający w nich płomień rzucał na ściany długie
9
cienie, które sprawiały niepokojące wrażenie jakby ktoś wyciągał po niego ostre szpony. Jako dziecko bał się podobnych iluminacji, dlatego nigdy nie spał przy włączonym świetle i teraz poczuł niepokój, aż po plecach przeszły go ciarki.
„To głupie” pomyślał, podnosząc się z ziemi. Od siedzenia na twardej posadzce zdrętwiały mu nogi, a kręgosłup i tyłek bolały go niemiłosiernie. Zaczął rozmasowywać sobie obolałe plecy, czując jak stopniowo wzbiera w nim rezygnacja i złość.
Jak było do przewidzenia, nic niezwykłego w tym domu się nie działo, a i nie chciał zostać tu dłużej. Mróz chwytał coraz mocniej i do rana na pewno zamieniłby go w bryłę lodu.
„Tak” przyznał. „Bez wątpienia musi sobie znaleźć jakiś przytułek.”
Tłumiąc ziewnięcie wyszedł na korytarz, po czym skierował się prosto do wyjścia. Podniósł dłoń do klamki. Już chciał otworzyć drzwi, kiedy nagle usłyszał nad sobą trzask, jakby coś uderzyło o podłogę. Cofnął dłoń.
– Halo! – zawołał, bowiem nie był pewien skąd owy hałas dochodził. Zastygł w bezruchu oczekując, że ponownie go usłyszy, lecz po chwili stało się jasne,
10
że nic więcej się nie stanie. Henryk zawahał się, myśląc czy powinien wejść z powrotem na górę.
„Ale co jeśli kogoś tam spotka?”. Pomyślał. „Jeśli to jeden włóczęga, to w porządku. Jeśli ćpun, to nawet lepiej, może udałoby mu się sprzedać towar, a za zarobione pieniądze kupić coś do jedzenia. Gorzej, gdyby intruzów okazało się być więcej.”
W końcu jednak ciekawość wzięła w nim górę. Zawrócił więc, po czym podkradł się do schodów. Kiedy zaczął się po nich wspinać, starał się stawiać stopy ostrożnie, by narobić jak najmniej hałasu. Okazało się to jednak trudne, gdyż deski skrzypiały, zdradzając jego położenie.
Dotarł na szczyt i ruszył wzdłuż korytarza, po drodze zaglądając do wszystkich pokoi, ale nikogo nie znalazł. Gdy stanął przed drzwiami do ostatniego pomieszczenia, wstrzymał oddech. Jednym ruchem nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko stoi na swoim miejscu. Henryk zbadał uważnie każdy zakamarek, lecz w rzeczywistości nie było miejsca gdzie ewentualny przybysz mógłby się schować. Dopiero po dłuższej chwili spostrzegł, że na
11
niewielkim, sprutym przez korniki stoliku stoi świeca. Z jej knota unosił się delikatny dym, a pojedyncze krople wosku zlewały się leniwie zastygając w pół drogi. Zdziwiony podszedł bliżej.
– Co tu się do cholery dzieje? – powiedział, dotykając cieczy i pozwalając, by ta zakrzepła mu na czubku palca.
Nagle poczuł na plecach chłodny podmuch, tak jakby tuż obok ktoś otworzył okno. Odwrócił się szybko w kierunku drzwi, ale w tym samym momencie to uczucie znikło. Roztarł pozostałość wosku i podszedł do progu. Przedpokój był zupełnie pusty, mimo to ponure ściany obklejone zżółkłą tapetą budziły niepokój i sprawiły, że Henryk poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.
Już miał wyjść z pokoju, kiedy usłyszał za sobą warczenie. Początkowo było tak ciche, że ledwie zwrócił na nie uwagę, po chwili jednak zaczęło narastać. Henryk obrócił się powoli, a kiedy ponownie cały pokój znalazł się w zasięgu jego wzroku, poczuł jak oblewa go zimny pot. Na łóżku stał bowiem, w niewielkim rozkroku ogromny, czarny niczym smoła, rottweiler. Z pyska ciekła mu piana, biała ciecz skapywała pojedynczymi kroplami brocząc
12
posadzkę. Nie ulegało wątpliwości, że bestia była wściekła.
Henryk nie wiedział co ma zrobić. Wątpił czy zdąży uciec, zwłaszcza że pies utkwił
w nim swoje dzikie ślepia. A może jednak...
Opuścił nieznacznie rękę, a zwierzę drgnęło jak na komendę, lecz się na niego nie rzuciło. Henryk wpatrywał się przez chwilę w jego dziką fizjonomię. Zdawał sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę.
Nim jednak zdołał przesunąć nogę chociażby o milimetr, pies - najwyraźniej spodziewając się, co zamierza - jednym susem zeskoczył na ziemię kłapiąc z wściekłości paszczą. Henryk nie zdążył nawet pomyśleć, gdy bestia rzuciła się na niego i z impetem powaliła go na ziemię. Mężczyzna wrzasnął ze strachu i bólu, gdy poczuł jak ostre zęby przebijają mu skórę powyżej lewego kolana. Zaczął wierzgać, wyrywać się, na ślepo usiłując wymierzać kopniaki w pysk zwierzęcia. Bestia okazała się jednak zbyt silna.
Cudem udało mu się wyczołgać za próg, a gdy go minął, niespodziewanie zdał sobie sprawę, że opór zelżał, zaś warczenie ucichło. Podniósł głowę. Po psie nie było ani śladu. Zamrugał szybko powiekami, nie
13
mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało.
– Gdzie on jest?
Henryk doczołgał się do ściany, po czym oparł się o nią plecami, tak by mieć cały korytarz i pokój w zasięgu wzroku. Niczym mysz zapędzona przez kota w kozi róg, starał się opanować rozszalały oddech. Czekał chwilę, jednak po psie nie było ani śladu. W końcu odważył się obniżyć wzrok, by przyjrzeć się swojej nodze. W miejscu gdzie powinna znajdować się krwawiąca rana, zastał nienaruszoną nogawkę. Ani śladu po ataku. Podciągnął nogę i podwinął materiał… nic. Tylko stara, zabliźniona, rana z dzieciństwa, kiedy w wieku dziesięciu lat napadł go podobny rottweiler. To przez niego do dzisiaj borykał się z lekkim niedowładem prawej nogi.
Henryk potrzebował jeszcze kilku minut, żeby podnieść się z miejsca. Ostrożnie zerknął zza framugi, a kiedy upewnił się, że nic się na niego nie czai, wszedł z powrotem do pokoju, rozglądając się uważnie.
„Pewnie pies pobiegł na dół” pomyślał. „Może gdzieś tu jest jego właściciel…?”
Wziął nogę od stołu, która leżała nieopodal i trzymając ją w pogotowiu, ruszył przed siebie. Chciał jak
14
najszybciej opuścić ten dom, tymczasem przedpokój zdawał się być znacznie dłuższy niż wcześniej, tak jakby czyjaś złośliwa ręka specjalnie go rozciągnęła. Cisza, jaka teraz zapanowała, także nie koiła jego nerwów, wręcz przeciwnie. Henryk był pewny, że zaraz coś się wydarzy.
Gdy przechodził obok kolejnego pokoju, nagle usłyszał wydobywający się z niego dziwny odgłos, przypominający sapanie. Henryk zatrzymał się w pół kroku, nie będąc pewnym, co powinien zrobić. Bał się, że ewentualny intruz go zobaczy, ale z drugiej strony, jeśli to jakiś szaleniec, albo ten cholerny kundel, to lepiej byłoby wiedzieć o tym wcześniej. Mając to na uwadze podkradł się bliżej.
Pomieszczenie tonęło w ciemnościach, mimo to, w oddali dostrzegł zarys komody na której, na ołowianym stojaku stała zatknięta świeca. Knot musiał dopiero co zgasnąć, gdyż wzbijał się z niego dym. Nachylał się nad nim jakiś mężczyzna. Dym unosił się wprost do jego nozdrzy, a on zaciągał się nim szybko, tak jakby nie chciał uronić nawet odrobiny szarego oparu. Henryk zacisnął mocniej dłoń na latarce, a kiedy światło padło na plecy mężczyzny,
15
ręka zaczęła mu drzeć.
– To niemożliwe – powiedział do postaci, która w tym momencie przestała ćpać dym
i zastygła nieruchomo.
– Czemu myślisz, że to nie możliwe? – zapytała po chwili, charczącym głosem.
– Ty nie żyjesz – wydukał, na co zjawa westchnęła.
– Przypomnij, dlaczego nie żyję – zażądała, Henryk nie był w stanie otworzyć ust. Chciał uciec, ale jego nogi jakby wrosły w podłogę.
– Okradłeś naszego szefa.
– Bzdura! – mężczyzna rąbnął pięścią w blat. Dopiero teraz odwrócił się w jego stronę. Miał białą, zapadniętą twarz i podkrążone oczy, jednak nawet teraz, po tylu latach Henryk poznał swojego dawnego przyjaciela.
Mateusz wykrzywił usta w wyrazie głębokiej odrazy.
– Ty mnie zabiłeś i sprawiło ci to pieprzoną przyjemność.
– Musiałem… ukradłeś towar…
Mateusz zaśmiał się szaleńczo.
– To ty go ukradłeś, my razem, ty parszywa gnido. A potem kazałeś mi błagać o litość w tym cholernym lesie.
– Nie miałem innego wyjścia… Zrozum… – To mówiąc zerknął jednocześnie przez ramie, starając się ocenić swoje szanse na ucieczkę. Mateusz obrzucił go wściekłym
16
spojrzeniem i przysunął się jeszcze bliżej, tak że gdyby tylko chciał, mógłby zacisnąć palce na jego krtani.
– Spieszy ci się gdzieś? – zapytał. – Stój ty śmieciu.
W tym momencie zrobił niespodziewany ruch, mianowicie sięgnął za pasek z tyłu,
a kiedy jego ręka ponownie znalazła się w zasięgu wzroku, trzymał już w niej pistolet.
– Teraz dostaniesz to, na co zasłużyłeś.
Wycelował w niego broń. Henryk zdążył jedynie ukryć twarz w ramieniu, gdy ten nacisnął spust. Nie usłyszał jednak odgłosu wystrzału, zamiast niego poczuł, że zostaje wciągnięty do środka. Mateusz rzucił nim o ścianę, a on uderzył w nią z całym impetem, aż zabrakło mu tchu. Drewniana noga, od stołu, potoczyła się poza zasięg jego rąk, on natomiast upadł boleśnie na podłogę.
– To nie będzie takie proste. – Usłyszał gdzieś w zakątkach swojej świadomości mściwy głos Mateusza.
Henryk otworzył oczy, leżał na plecach w głowie mu huczało, z kolei tuż nad nim pochylała się trupioblada postać ubrana w brudne łachmany. Na jej twarzy w paru miejscach świeciła biała kość. Gdy Mateusz otworzył usta, wypadło z nich parę
17
wstrętnych glizd.
Henryk wrzasnął z przerażenia, nie bacząc już na nic chwycił drewnianą nogę
i uderzył z całej siły w łydkę trupa, a gdy ten się zachwiał, poderwał się i rzucił do ucieczki. Zrobił to jednak zbyt szybko i nim udało mu się wybiec z pokoju, potknął się o własne nogi
i padł na ziemie, a próg boleśnie wbił mu się w żebra.
Przeklinając z wściekłości odwrócił się by sprawdzić, czy Mateusz rzucił się za nim
w pogoń, lecz gdy ogarnął spojrzeniem pokój, nikogo w nim nie było. Henryk wodził nerwowo wzrokiem od okna po komodę. Od ściany do ściany, jednak bez skutku.
„Gdzie on do cholery jest? Przecież nie wyskoczył przez okno…”
Serce tłukło mu się w piersi tak mocno, jakby za chwile miało z niej wyskoczyć.
– On nie żyje... on nie żyje – szeptał urywanie, nasłuchując by upewnić się, że nikt nie nadchodzi.
Przecież sam go zabił, po tym jak wrobił go w kradzież towaru.
„Musiałem to zrobić.” pomyślał. „Krętacz i oszust, a gdybym go nie ubiegł, pewnie zafundowałby mi to samo. Ale skąd on się tu wziął?”
Henryk nic z tego nie rozumiał. Rozszalały puls z wolna zaczął się
18
uspokajać, lecz uczucie niepokoju nie pozwalało mięśniom odpocząć. Dziwna atmosfera panująca w tym miejscu, nieomal przybierała materialny kształt i wisiała nad nim niczym zły omen. Miał ochotę zwiać jak najdalej, ale gdy tylko o tym pomyślał, poczuł na szyi zimny powiew.
– Skąd bierze się ten pieprzony wiatr? Przecież okna, są zabite.
Zebrawszy wszystkie siły, poderwał się z ziemi i podtrzymując ściany, zaczął przesuwać się z wolna w kierunku upragnionej wolności.
Nagle usłyszał, jakiś przeraźliwy huk. W ostatnim pokoju ktoś był, dosłyszał pospieszne szuranie. Henryk przycisnął się do odrapanego tynku, czekając w obawie, że intruz w każdej chwili może wypaść na przedpokój. Odwrócił głowę, zastanawiając się czy nie powinien się ukryć.
„O nie. Za żadne skarby nie wejdę do kolejnej sypialni.” pomyślał i jednocześnie poczuł przypływ nowej porcji sił. Podniósł drżącą i nadnaturalnie ciężką nogę, i bardzo powoli zaczął się skradać. Przechodząc obok następnych, uchylonych drzwi, Henryk wstrzymał oddech. Gdy zerknął do środka, coś mignęło mu przed oczami.
– Gdzie to jest?! – usłyszał, a
19
po chwili tym słowom zawtórował trzask łamanych desek. Henryk był pewny, że zna ten głos.
– Kurwa mać. Co to ma być?!! - Podkradł się bliżej.
Wnętrze tonęło w ciemnościach, jedynie przez podwójne okno wdzierał się mętny blask księżyca, który jednak nie był w stanie dosięgnąć sofy. Mimo to Henryk nie miał najmniejszych wątpliwości, że siedzi na niej jakiś mężczyzna. Twarz ukrył w dłoniach, toteż trudno było zgadnąć, kim był.
Henryk obserwował przez chwilę, jak nieznajomy kiwie się w przód i w tył, mamrocząc coś niezrozumiale. Lekko dygotał, co było do przewidzenia, wziąwszy pod uwagę panujący tu chłód, jednak Henryk bez problemu poznał, że mężczyzna jest na głodzie, i to od dłuższego czasu.
„Ofiara” pomyślał, czując jak wzbiera w nim obrzydzenie. Już miał odejść, gdy nagle ćpun poderwał się z miejsca, wrzeszcząc w niebogłosy.
– Gdzie to dałaś, ty kretynko, no mów! – Mężczyzna podbiegł do ściany i rąbnął w nią z całej siły pięściami. Wtedy światło z latarki zagrało na jego twarzy, tak że Henryk wreszcie mógł się mu lepiej przyjrzeć. Bez trudu poznał tą twarz. Po raz
20
kolejny poczuł, jak strach odbiera mu mowę. Miał, bowiem przed sobą młodszą wersie siebie, z czasów, kiedy ćpał i był wtedy gotów sprzedać pół domu, byle tylko zdobyć trochę forsy.
– Głupia kretynka, wszystko wyrzuciła... wszystko... – szlochał. – Zabiję ją. – Henrykowi to wystarczyło. Chciał odejść, jednak w tym samym momencie mężczyzna odjął ręce od twarzy i spojrzał wprost na niego.
– Ty!!! – doskoczył do niego. – Ty to wziąłeś… gadaj… Gdzie to jest?! – chwycił go za szyję i zaczął przyduszać. Henryk chwycił go za ramiona, starając odepchnąć, ale mężczyzna okazał się być silniejszy. Zaczęli się siłować.
„Byle tylko wyjść za ten cholerny próg.” Myślał, usilnie starając się uwolnić
z uścisku. Udało mu się wycofać, a kiedy napotkał stopą wystającą deskę, poczuł ulgę.
„Jeszcze tylko jeden krok i ten koszmar się skończy.” Jednak, gdy znalazł się na korytarzu, okazało się, że zjawa wcale nie zniknęła. Henryk zaczął się szarpać jeszcze mocnie. Zamknął oczy, a kiedy ponownie je otworzył, stał twarzą w twarz z Wiktorią.
– Obiecałeś, że to rzucisz, obiecałeś! –
21
wrzeszczała, wzmagając uścisk.
Henryk czuł, że powoli traci siły. Spróbował zrobić wdech, lecz do jego płuc nie napłynęło ani gram tlenu. Pokręcił głową w ostatnim, desperackim wezwaniu, by tego nie robiła. I kiedy powoli zaczął odpływać poczuł, że uścisk staje się lżejszy, a on bezwładnie osuwa się na kolana. Rzężąc głośno, starał się zapanować nad oddechem.
– Zamarzłeś – usłyszał. Podniósł wzrok i zobaczył, że klęczy nad nim jego żona. Oczy miała szeroko otwarte, natomiast usta sine. Przypominała trupa. Henryk odczołgał się od niej, tymczasem zjawa wyprostowała się leniwie i powoli ruszyła przez korytarz.
– Obiecałeś… obiecałeś… – szeptała. Kobieta stawała się coraz bledsza, aż w końcu zupełnie zniknęła, a kiedy to się stało ponownie zrobiło się cicho. Henryk poczuł, jak po policzkach spływają mu łzy. Tyle razy to mówił, wiedział że wszystko spieprzył i że Wiktoria nie pozwoli mu już wrócić.
Bardzo powoli pokonał ostatni odcinek, dzielący go od schodów. Gdy schodził na dół, myślał o tym, że spieprzył swoje życie. Dopiero będąc na parterze spostrzegł, że drzwi do kuchni
22
są lekko uchylone. Chwycił mocniej latarkę, po czym podkradł się do wejścia. Uchylił lekko skrzydło powiększając szparę, a wtedy zobaczył, że na podłodze, leży ciemny kształt. Dopiero, kiedy nad nim stanął, zdał sobie sprawę, że to on leży zamarznięty. Widząc samego siebie poczuł, że z oczu spłynęły mu dwie zabłąkane kroplę. Starł je jednym ruchem
„A więc to koniec?” Zbliżył się do szafki i usiadł obok trupa. Za oknem niebo powoli zaczęło szarzeć, zwiastując nadejście bożonarodzeniowego poranka.
23